wtorek, 14 czerwca 2016

Kemping Bergesruch w Illhof niedaleko Norymbergi

Rok 2015, wrzesień:

Robi się coraz później. Deszcz jest uparty i od czasu do czasu siąpi, a my nadal nie dotarliśmy do odpowiedniego miejsca na nocleg. Do wyboru mamy trzy, przed wyjazdem znalezione w Internecie, kempingi. Zawsze tak robimy. Przygotowujemy sobie informacje o potencjalnych miejscach noclegowych. Dane adresowe, mapki dojazdowe jakieś zdjęcia. Ot, błogosławieństwo Internetu, że aż żal nie skorzystać. Zdobyta wcześniej wiedza oszczędza sporo czasu w podróży, czasu, który w przeciwnym razie stracilibyśmy na poszukiwania. Drukowane przewodniki (zawsze wieziemy ich całą bibliotekę) pod tym względem, nie wiedzieć czemu, zupełnie się nie sprawdzają. Z niewiadomych przyczyn po macoszemu traktują kempingi i pola namiotowe. Jeśli już o nich wspominają, to zaledwie o jednym lub dwóch w okolicy. Za to o hotelach, restauracjach, pubach i dyskotekach są całe strony. Zupełnie jak gdyby turysta na wakacjach tylko imprezował albo wylegiwał się w hotelowych pieleszach.

Mijamy niemieckie wioski
Za miejscowością Pegnitz zjeżdżamy z autostrady. Campingplatz Betzenstein jest pierwszy na naszej liście. Po przejechaniu, ładną drogą wśród pól i lasów, kilku kilometrów trafiamy na miejsce. Okolica piękna, malownicza, chociaż mokra od mżawki i deszczu. Pola, łaki, laski, zagajniki zachęcająco błyszczą wilgocią. Niestety nie spędzimy tu nocy. Pole namiotowe jest wprawdzie ogromne i prawie puste (z wyjątkiem kilku indiańskich tipi – pewnie do wynajęcia), ale do toalet stamtąd daleko i raczej brakuje podłączeń do prądu. Są wprawdzie wyznaczone miejsca dla kamperów, utwardzone, wyposażone w przyłącza elektryczne ale wszystkie zajęte. Wszędzie stoją ogromne domy na kołach, a ich właściciele przygotowują kolacje. Wygląda to na jakiś zlot miłośników tego typu podróżowania lub coś w tym guście. Kilka minut zastanowienia, krótki spacer pozwalający poznać teren i chociaż jest już późno wyciągamy kolejną kartkę z adresem kempingu, koleją mapkę, zawracamy i mkniemy z powrotem do autostrady.

Niemiecki domu w kratę"
Ołowiane chmury jak mokra puchówka wiszą nad autostradą i psują nasze, już „zmęczone” humory. Zaczynam się denerwować. Nie lubię późnych poszukiwań noclegów. Nie lubię po ciemku błądzić się po nieznanych drogach. Nie lubię też późnego rozbijania obozowiska. Ale czasami trudno tego uniknąć. Na Campingplatz "Bergesruh", którego teraz szukamy, trzeba z drogi nr 9 zjechać zjazdem nr 48 w kierunku na zachód. Mapki mamy dokładne, ale dojazd jest trochę zawiły. Jedziemy przez niemieckie wioski pełni nadziei, że na końcu drogi, która  z turystycznego punktu widzenia jest naszym zdaniem zupełnie do nikąd, będzie jednak kemping z prawdziwego zdarzenia. Mimo posiadanego adresu nie jesteśmy tego pewni, bo okolica w stu procentach rolnicza. W Polsce w takim miejscy byłaby najwyżej agroturystyka. A kemping? Dlaczego w takim miejscu miałby być kemping?

Kolejny kościółek
Jest coraz ciemniej. Kolejny skręt w boczną drogę, kolejna wioska, jeszcze mniejsza niż poprzednia. Kolejny, wiejski kościółek co raz mniej widoczny w mroku. I wreszcie jest. Drogowskaz na kemping. Potem kolejny i kolejny. Wjeżdżamy do wsi o nazwie Illhof. Alleluja. Jednak jest, prywatny, rzekłabym agroturystyczny, ale duży i w pełni wyposażony we wszystko co biwakowiczowi potrzebne kemping. Miła pani gospodyni melduje nas i pobiera opłatę. Oferuje mapki okolicy, jakieś foldery. Szkoda tylko, że leje, a my musimy ugotować kolację. Parasol słoneczny zupełnie się nie sprawdza jako dach. 


Gotowanie kolacji w deszczu
Mokrzy i zmęczeni, ale rozbawieni i jednak najedzeni kładziemy się spać. Procentuje nasz pomysł spania w samochodzie. Jest sucho i ciepło. Dobranoc.

Kemping Bergesruh w Illhof
Otwieram oczy i słucham. Cisza. Nie pada. Uchylam okno samochodu. Do środka wdziera się mokry od rosy zapach wrześniowego poranka. Rzut oka na niebo. Przez mlecznobiałą firankę mgły i chmur nieśmiało przebija błękit. Jest szansa na słońce.
Trzeba włożyć buty bo trawa jest mokra jak gąbka. Idealnie sprawdzają się moje „żabki”, czyli intensywnie zielone butki z plastiku. Wsuwam w nie nogi, otwieram drzwi i wciągając kurtę wychodzę na zewnątrz. Chłodno, ale to przecież wrześniowy poranek.
Kemping jest spory. Ładnie utrzymany. Za szpalerem drzew owocowych i niewielkim żywopłotem rozciąga się widok na pola. Teraz widzę, że spaliśmy w starym sadzie. Drzewa nadal rodzą owoce. Jabłka i gruszki. Owoce jeszcze nie dojrzały.

Kemping Bergesruch pod gruszami
Na kempingu stoi sporo przyczep, większość jednak już pustych. Z domku na kółkach parkującego obok wychodzi małżeństo.
- Guten morgen.
- Guten morgen – odpowiadamy. Nasi jednodniowi sąsiedzi wyposażeni w kijki do nordic walking znikają na polnej drodze. Już wiemy w jakim celu ludzie przyjeżdzają na ten położony zupełnie na odludziu kemping. 
Coś gorącego do picia, śniadanie, kanapki na drogę i kawa do termosu. Andrzej zwija kabel elektryczny. Chowamy pościel. Bagaże wracają na tył samochodu. Jeszcze rzut oka na obejście właścicieli i odjazd. Kierunek – Norymberga.


*   *   *

Kemping Bergesruch to bardzo dobre i warte polecenia miejsce na nocleg. Czyste łazienki, chociaż kabin prysznicowych jest niezbyt wiele i w przypadku dużej liczby gości może być problem. 
W 2015 roku Wifi było tylko w okolicy recepcji.
Otoczenie sielskie.
Ceny przystępne.
Adres strony internetowej kempingu: 
                          http://www.camping-bergesruh.de/

sobota, 11 czerwca 2016

Stawiamy na kempingi

Muszę psychiczne odpocząć od ponurej historii nazizmu, a jako że przed nami Norymberga, proponuję krótką przerwę. Poświęcę ją temu gdzie i jak sypiamy w podróży.

Stawiamy na kempingi.

To prawda, że wiele lat temu z powodów finansowych wybraliśmy ten sposób spędzania nocy, ale dzisiaj, za żadne skarby świata, nie zamienilibyśmy biwakowania na hotelowe wygody. Już wyjaśniam dlaczego. Podróż to przygoda. Zmiana sposobu życia i myślenia. Czas poznawania miejsc i ludzi, ludzi których w normalnym, codziennym życiu nawet byśmy nie zauważyli. Czas robienia rzeczy, których zazwyczaj nie robimy. Po prostu czas bycia sobą. A hotel? Hotel z tego punktu widzenia ma same wady. Bo jaka w hotelu może człowieka spotkać niespodzianka, czy przygoda, chyba prusaki za umywalką, ewentualnie brud albo pluskwy w tapczanie. W hotelu nie ma też potrzebnego do życia luzu, jest za to sztywno i prawie zawsze próbuje być elegancko. Gdy pewnego razu, po długiej i męczącej podróży, ubrani w niezbyt czyste za to mocno wygniecione dresy,  meldowaliśmy się w hotelu, uprzejma do granic możliwości pani z recepcji poprosiła o uregulowanie rachunku z góry. Strasznie się  mitygowała gdy zaczęliśmy z mężem chichotać. Hotel to obce łóżko, hotel to też anonimowość korzystającego z tego łóżka gościa, bo trudno przecież zaprzyjaźnić się z sąsiadem, od którego dzieli cię ściana. I za te wszystkie wady trzeba płacić dużą kasę. Szkoda marnować wakacje na hotele.

W drodze

Co innego kemping.

Tam czujesz się zawsze jak w domu, bo jesteś jak ślimak z własną chałupką na grzbiecie. Wszystkie rzeczy pod ręką, czyli w samochodzie. Nad głową niebo, a dookoła, w zasięgu wzroku, sąsiedzi, biwakowicze tacy jak ty. Ludzie, z którymi można pogadać. Wymienić doświadczenia i informacje o tym gdzie warto pojechać, co zobaczyć, których dróg unikać, a które warto przejechać ze względu na olśniewające i zapierające dech w piersiach widoki. I to nie prawda, że trzeba być poliglotą. Nie. Wystarczy podstawowa znajomość języka angielskiego, odwaga, sprawne ręce i dobre chęci. I jeszcze jedna, bardzo ważna rzecz. Na kempingu nie ma ludzi starych ani młodych. Tam każdy ma lat tyle na ile się czuje. Wszyscy około 20-tki.



Nieduży samochód wiedzie wszędzie

Samochód czyli nasze miejsce do spania.

Spanie w samochodzie może wydawać się mało wygodne. Wszystko jednak zależy od tego jaki to samochód. Zwykły sedan oczywiście się nie nadaje, bo noc spędzona na siedząco lub co najwyżej pół leżąco odpada. W podróży trzeba być wypoczętym, by mieć siły i chęci do zwiedzania, poznawania, oglądania i odkrywania. Poza tym urlop to przyjemność i odpoczynek, a nie kara i męczarnia, więc wygodne spanie to podstawa. Kilkanaście lat temu, gdy po raz pierwszy sami zaplanowaliśmy i zorganizowaliśmy podróż (była to włóczęga po Włoszech) zdecydowaliśmy się na namiot. Mieliśmy wprawdzie pewne wątpliwości dotyczące tego czy ludzie po pięćdziesiątce powinni tak sypiać, bo to i na czworakach trzeba łazić, i wilgoć większa, no i codzienne rozbijanie obozu może okazać się zbyt męczące.  Wszystkie nasze obawy okazały się jednak bezpodstawne. Frajda była ogromna. Kupiliśmy namiot trzyosobowy z dużym przedsionkiem, w którym mieścił się stolik i krzesła. Rozbijaliśmy go codziennie wieczorem i codziennie rano zwijaliśmy. Nie zniechęciło nas nawet rozbijanie obozu w strugach deszczu, jakie przytrafiło się nam w Asyżu. A współczesne namioty to po prostu istne cuda, ich rozstawienie jest stosunkowo proste i szybkie, a kilka dni temu, będąc w jednym z marketów sportowych, widzieliśmy nawet namiot, który sam się nadmuchuje. Tak więc nie ma się co bać. Dzisiaj jednak śpimy inaczej.



Nasz dom w podróży

Van jak tapczan.

Kilka lat po wyprawie do Włoch zauważyliśmy, że samochód combi może świetnie służyć jako tapczan. Wystarczy zostawić na swoim miejscu dwa przednie fotele, pozostałe wyjąć. Powstaje dużo wygodnego miejsca do spania. Sprawdźcie sami. Jeszcze lepiej pod tym względem sprawdza się van. Dzisiaj jeździmy po Polsce i  Europie siedmioosobowym Fordem Galaxy, który na czas wyprawy staje się dwuosobowym „vanem z tapczanem”. Z grubej na 10 cm gąbki wycięliśmy materac dopasowany do tyłu samochodu. Uszyłam pokrowce. Takie spanie jest niewiele węższe od tego domowego, za to na kołach, więc sucho i ciepło. Podczas jazdy, na okrytych kocem materacach leżą, pod plandeką, bagaże. Wieczorem przenosimy je na przednie fotele i spanie gotowe. Niektórych to trochę dziwi, innych śmieszy. W zeszłym roku miły Szwajcar kontrolujący nas na granicy w żaden sposób nie potrafił zrozumieć co oznaczają moje słowa, że śpimy w samochodzie. Widać załadowany tył naszego Forda nie wydawał mu się miejscem przygotowanym do spania. Dopiero wyciągnięcie poduszki i pokazanie kołdry wystającej spod innych niezbędnych na kempingu bagaży spowodowało pojawienie się na jego twarzy nagłego wyrazu zrozumienia. Pojął, ale bardzo starał się ukryć rozbawienie. Musiał uznać nas za dziwaków z Polski. Na kempingach natomiast nikogo nie dziwi nic.


W Chorwacji

Ostatnio zaszaleliśmy. Dokupiliśmy szybko rozkładany namiot – świetlicę. Bez podłogi, ze wszystkich stron zamykany. Nazywamy go zamkiem, bo przypomina rozstawiamy namiot - zamek naszej wnuczki. Jest tylko dużo, dużo większy. Przekonał nas do takiego rozwiązania ubiegłoroczny deszczowy wrzesień. Taki namiot to dach nad stołem w czasie deszczu. Zobaczymy jak się sprawdzi. W lipcu planujemy szkoleniowe rozkładania i zwijania nowego nabytku w ogródku.

czwartek, 9 czerwca 2016

Deszczowy początek czyli Bayreuth cz.II

Ubiegłorocznych wspomnień ciąg dalszy:

Skoro już jesteśmy przy operach to w Bayreuth jest jeszcze jedna – Opera Wagnerowska - jedna z największych na świecie tego typu scen. To właśnie tam od 1876 roku odbywa się znany i popularny Festiwal Wagnerowski. Kieruje nim od początku rodzina Ryszarda Wagnera, kompozytora który w Bayreuth mieszkał od 1872 roku i w Bayreuth został pochowany. Czy związek ze znanym kompozytorem przysłużył się temu miastu? Z pewnością tak, mnie jednak nachodzą mieszane uczucia. No ale jestem przecież Polką i mam na tego typu sprawy spojrzenie zupełnie inne niż na przykład Niemcy.

Bayreuth w deszczu

Ryszard Wagner był jak wiadomo ulubionym kompozytorem Adolfa Hitlera. Grano jego utwory podczas nazistowskich uroczystości, a opera Wagnera „Śpiewacy Norymberscy” była ulubionym dziełem pana z charakterystycznym wąsikiem. Potomkowie sławnego kompozytora odwdzięczali się wodzowi III Rzeszy nie mniejszym uwielbieniem. Gościli go w swoim domu w Bayreuth, obdarowywali prezentami, można powiedzieć, że się z nim przyjaźnili. Na stronie internetowej Dautsche Welle  Cornelia Rabitz napisała w 2008 roku: Klan Wagnerów zapraszał Hitlera na festiwal od roku 1923. Historyk Brigitte Hamann: „- Zapraszali go do siebie, prowadzili na grób Ryszarda Wagnera, a przez to powstał bardzo osobisty stosunek między nimi. Cała rodzina była konserwatywno narodowa, a kiedy Hitler zaczął tam przyjeżdżać, to wszyscy wstąpili do partii. To byli naziści od wczesnej fazy.”
Najbardziej charakterystyczna jest w tym postać Winifred Wagner, synowej Ryszarda, która, gdy owdowiała przejęła kierownictwo festiwalu w roku 1930. To ona wysyłała paczki żywnościowe Hitlerowi, gdy po nieudanym puczu przesiadywał w twierdzy Landsberg. On odwdzięczy się egzemplarzem „Mein Kampf” z dedykacją i przejściem na ty. Ona mówi do niego „Wolf” , on do niej „Winnie”. Po wojnie musiała zrezygnować z fotela dyrektora. Umiera w roku 1980 opuszczona i omijana, ale wciąż uwielbiająca Hitlera. W roku 2007 Spiewaków Norymberskich wyreżyserowała prawnuczka Ryszarda – Katharina, nawiązując świadomie do przeszłości. -„Przeszłość oczywiście odgrywa swą rolę, a zwłaszcza w tym miejscu jest ona wielkim obciążeniem.
            Na początku 2015 roku na stronie internetowej wyborcza.pl ukazała się rozmowa Marty Perchuć – Burzyńskiej z Gotfriedem Wagnerem, historykiem, ale przede wszystkim prawnukiem Ryszarda Wagnera, który jako dziecko mieszkał i wychowywał się w Bayreuth. Zacytuję kilka fragmentów tego wywiadu bez żadnych komentarzy:
„ … pewnego dnia przeżyłem coś w rodzaju oświecenia. Mając dziewięć lat, poszedłem do kina razem z innymi niemieckimi dziećmi. Byliśmy wtedy przez Amerykanów objęci specjalnym programem edukacyjnym. I Amerykanie mówią: "A teraz zobaczymy film na temat III Rzeszy". Wtedy nie wiedziałem jeszcze, kto to był Hitler, i pierwszy raz zobaczyłem go na wielkim ekranie w kinie. W dodatku w towarzystwie członków mojej rodziny, moich wujków. A w tle słyszę muzykę Ryszarda Wagnera. Na kolejnym ujęciu zobaczyliśmy straszliwe sceny z II wojny światowej, m.in. bombardowania, a potem góry zwłok w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie.
Co pan wtedy poczuł?
- Razem z przyjaciółmi wyszliśmy z kina, popatrzyliśmy po sobie i nie byliśmy w stanie wydusić ani słowa.
Spytałem ojca, czy to prawda, że były obozy koncentracyjne. Ojciec, typowy przedstawiciel swojego pokolenia, zaczął kluczyć i tłumaczyć, że to był tylko film propagandowy. I opowiadać o sześciu milionach Niemców, którzy w Republice Weimarskiej nie mieli pracy. Dał mi lekcję historii, której nie byłem w stanie pojąć, bo nie rozumiałem kontekstów. Ale oczywiście nie odpowiedział na zadane mu pytanie. Umiał tylko przedstawić siebie i swoje pokolenie jako ofiary światowej historii.
To samo pytanie zadałem babce, Winifred Wagner, która do końca życia była wojującą narodową socjalistką. "Babciu, czy to, co widziałem w kinie, to prawda?". A ona: "Nie wierz ani jednemu słowu. Za wszystkim stoją Żydzi z Nowego Jorku. To oni manipulują i przekręcają historię. I chcą przedstawić nas, a zwłaszcza naszą rodzinę, w bardzo ciemnym świetle". I dodała: "Pewnego dnia zrozumiesz, kim naprawdę są Żydzi".
(…)
Kiedy dotarł pan na dobre do rodzinnych sekretów?
- Po festiwalu w Bayreuth rodzice zwykle jeździli na wypoczynek. Tamtej jesieni, przed wyjazdem, ostrzegli mnie, żebym nie brał do ręki klucza, którym można otworzyć wszystkie drzwi w całym domu operowym.
A pan wziął i otworzył?
- Jasna sprawa. Jak mogłem zrobić inaczej. To było jak magiczne siedmioro drzwi z bajki dladzieci.
I co pan odkrył?
- Najpierw natknąłem się na portret stryja Wolfa namalowany dla Hitlera. Oczywiście "Mein Kampf" z dedykacją dla rodziny. Oprócz tego makietę przedstawiającą dom operowy jako dzieło 1000-letniej Rzeszy. Niemal świątynię sztuki. Jeszcze większy budynek w stylu Ryszarda Wagnera autorstwa Alberta Speera, który był architektem Hitlera.
Były tam jakieś taśmy filmowe?
- Taśmy znalazłem gdzie indziej. Mój ojciec miał wielki motocykl marki BMW. W bagażniku odkryłem dwa pudła z 27 szpulami filmów.
Które nakręcił pana ojciec, operator amator. Co na nich było?
- Spotkania Hitlera z rodziną Wagnerów, sceny, jak spędzają wspólnie czas w najlepszej komitywie. Zabrałem się do czyszczenia tych taśm, a potem kupiłem nowe pudełka i tam przełożyłem swoje znalezisko. Do starych nasypałem piasku, żeby były ciężkie, i włożyłem z powrotem.
Schowałem taśmy do swojej szafy, pod swetrami, i oglądałem je w ukryciu. Nikomu na ten temat nie powiedziałem ani słowa.
(…)
Kiedy był pan ostatnio w Bayreuth?
- W lipcu 2013 r. Na prezentacji mojej książki.
Widział się pan z rodziną?
- Oczywiście zaprosiłem ją na prezentację książki, ale się nie pojawiła (śmiech). W moim pokoleniu w rodzinie Wagnera dochodzi do niespotykanych napięć.
A to, co się dzieje w Bayreuth, to katastrofa. Tam wszyscy nadal podtrzymują mit Wagnera i banalizują rolę jego muzyki w nazistowskiej propagandzie. Zresztą cała korespondencja Hitlera z klanem Wagnerów z lat 1923-45 nie została dotychczas opublikowana. Te listy wciąż są ukryte. A przecież powinni je zbadać historycy. W Bayreuth wszyscy boją się otworzyć tę puszkę Pandory. Myślę, że reszta świata, jak również pani kraj, byłaby zainteresowana tym, co jest w tych listach, które członkowie rodziny z mojego pokolenia ukrywają. Nielegalnie je przetrzymują, broniąc dostępu do nich opinii publicznej. O ich losie powinna zdecydować kanclerz Angela Merkel.
Gdyby ludzie w Niemczech dowiedzieli się o ich treści, wówczas rodzina Wagnerów musiałaby na zawsze pożegnać się z Bayreuth i z festiwalem wagnerowskim, ponieważ za pomocą tych listów można by jej udowodnić narodowosocjalistyczną przeszłość.
W 1945 r. rodzina Wagnerów powinna była z wielkim hukiem wylecieć z domu operowego w Bayreuth. I tylko dzięki temu, że zafałszowała historię, utrzymuje się przy władzy. To jest skandal. Ja, Gottfried, nigdy, chociaż mi to proponowano, nie chciałbym być dyrektorem takiej instytucji.
Rodzina pana całkowicie wykluczyła.
- To ja nie chciałem mieć nic do czynienia z jakąkolwiek spuścizną wagnerowską. To ja zadecydowałem o swoim życiu. Ludzie pytają mnie o Wagnera, ale przecież ja mam też własne życie, żyję we Włoszech. Wagner nie jest jego główną częścią.

Cały tekst : http://wyborcza.pl/1,75410,17268003,Mroczne_tajemnice_domu_Wagnerow.html#ixzz4A39EXvIi

Tyle o Wilhelminie Pruskiej, Wagnerze, Hitlerze i Bayreuth.  Takie małe miasto, a taka wielka historia. Czy jednak władze tego miasta wiedzą co z taką historią zrobić?

Bayreuth, oczywiście bezludne



Jedziemy do Norymbergii, najpierw jednak na kemping. 


Bayreuth. Uwielbiam stare i stylizowane na dawne szyldy. 

piątek, 3 czerwca 2016

Deszczowy początek czyli Bayreuth cz. I

Trochę wspomnień:

Lato ubiegłego, 2015 roku mijało nam pod znakiem kurzu, pyłu, okropnego bałaganu, częstych wizyt w marketach budowlanych i ogólnej dezorganizacji życia rodzinnego czyli po prostu remontu. Dni, tygodnie, miesiące szwędających się po domu fachowców, poupychanych po kątach i pookrywanych folią mebli i sprzątania, sprzątania, sprzątania. Oczywiście to ostatnie bez większych efektów. Wreszcie pod koniec sierpnia stwierdziliśmy, że dłużej nie da się tak egzystować. Dach, elewacja, podłogi i inne zamierzone inwestycje wykonane. Na malowanie zabrakło sił. Przekładamy je na przyszły rok.
Kilka dni intensywnego sprzątania i wreszcie koniec. Można usiąść na wyczyszczonej kanapie. Zrobić sobie w wypucowanej, wyglądającej jak nowa kuchni kawusię i planować przyszłoroczne malowanie. Cisza zapanowała wokoło, spokój błogi nas ogarnął, nastał wreszcie czas na wypoczynek. Wtedy stała się rzecz nieprzewidziana i straszna. Na ścianie dzielącej kuchnię i hol zobaczyliśmy plamę. Mokrą. Brudną. Wieszczącą kłopoty. Oznaczającą, że pękła rura z wodą. Nie byle jaka rura, ale rura w ścianie. Właśnie teraz. Gdy już wszędzie jest posprzątane. Po tygodniowej walce z wszechobecnym kurzem cały bal od nowa.
*  *  *

Andrzej znikł w drzwiach do piwnicy. Po chwili wrócił.  „Koniec prac remontowych. - - Zakręciłem wodę. Jutro wyjeżdżamy na wakacje. Zaczniemy od Norymbergii.
- Jeśli mam odpocząć, chcę do Toskanii. – powiedziałam.
- Pojedziemy. Przez Szwajcarię.
I tak zaczęła się nasza kolejna, może ,mini, ale jednak wyprawa po Europie.

*  *  *

Zapakowany po dach, leciwy, ale żwawy Forduś Galaxy zaparkował na Ursynowie. Był 6 września 2015. Godzina 15.00. Późno, ale zdecydowaliśmy się  przekazać klucze od domu dzieciom. Tak na wszelki wypadek. Może z raz podleją kwiatki? Nie raczej nie. A może jednak?
Anka, córka Andrzeja ze śmiechem zagląda do wnętrza samochodu. Podnosi koc, którym okryliśmy pieczołowicie nasz dobytek. A tam… wszystko co potrzebne na najbliższe kilka dni, tygodni – to się jeszcze zobaczy. Są garnki, trochę puszek, makaronów, zupki w proszku, oczywiście ubrania (zawsze zabieram zbyt dużo), jest butla gazowa z palnikiem, kuferek z lekami, tony map i przewodników, laptop, aparat fotograficzny  i spanie, czyli pościel z naszej sypialni. Śpimy w aucie. Jak w łóżku.  Jest super: wygodnie, ciepło, zawsze sucho i przede wszystkim mobilnie. 

Oto co zanotowaliśmy tego dnia wieczorem:

„Pierwszy dzień podróży. Wyjechaliśmy z Warszawy o 15. Po godzinie byliśmy w Łodzi. Wiadomo - autostrada. Przez Łódź jechaliśmy koleją godzinę. Wiadomo - polskie drogi.
O drodze S8 (Łódź - Wrocław) powiedziałabym: wygodna i szybka, gdyby nie deszcz. Lało jak z cebra. Chmury, chmury, chmury. I właśnie dlatego postanowiliśmy nie szukać kempingu tylko nocować w motelu. Motel Sleep, we Wrocławiu, niedaleko S8 jest czysty, wygodny, miła obsługa, niestety niezbyt tani. Dwójka (duża) ze śniadaniem 183 złotych. Drogo, ale niech tam. Kolacja prawie 60 złotych. To jednak chyba bardzo drogo. Ważne, że przestało padać. „

W drodze

Niestety czarne, ponure chmurzyska witają nas również następnego dnia. Ta wyprawa będzie wyprawą deszczową i raczej chłodną. W 2016 roku wrzesień wyraźnie zawiódł pod względem pogody. Ale tego ranka jeszcze o tym nie wiemy i ciągle liczymy na Słońce.
Plan to dojechać w okolice Norymbergii, przenocować, a następnego dnia udać się na spotkanie z historią. Tą przyjemniejszą, renesansową i tą mniej przyjemną, nazistowską. Na myśl o wejściu na trybunę, z której przemawiał do swoich zwolenników Adolf Hitler czujemy niewielki, ale jednak dotkliwie natarczywy niepokój. Zupełnie jakby turystyczne zwiedzanie tego typu obiektu nie uchodziło, było nie fair w stosunku do ofiar II wojny światowej. Jakby nasza ciekawość była nie na miejscu. Ciekawe czy tylko my mamy takie odczucia? Czy innych nachodzą podobne wątpliwości? Jednocześnie jednak chcemy tam pójść. Zobaczyć co z Norymbergą zrobił ten człowiek i co z tych jego obłędnych działań zostało dzisiaj. Jak tę wątpliwą pamiątkę historyczną traktują sami Niemcy i jak wykorzystują dzisiaj tę ogromną przecież, wybetonowaną przestrzeń.  Czy z symboli pychy i nienawiści prowadzących do ogólnoświatowej tragedii powstała atrakcja turystyczna, czy może jest to zapomniany relikt niechlubnej przeszłości.  Ale to wszystko ma być następnego dnia. Na razie przed nami droga i deszcz, coraz więcej deszczu.


Na autostradzie                
Opuszczamy autostradę i wjeżdżamy do Bayreuth, miasta, które zdecydowaliśmy się po drodze zobaczyć. Jest pochmurno i zimno. Szaro-ołowiane, ciężkie chmury wiszą nad nami zakrywając niebo. Wyraźnie zbiera się po raz kolejny na deszcz. Bez ciepłych, przeciwdeszczowych kurtek się nie obejdzie. Martwimy się, że zdjęcia będą ponure.
Miasto jest puste. Po prostu zupełnie puste. I chłodno monumentalne. Mało ludzi, mały ruch samochodowy, za to sporo majestatycznych, wyłożonych żółtawymi płytami piaskowca budynków przypominających nasze podstawówki. Tysiąclatki jakich sporo kilkadziesiąt lat temu wybudowano w Polsce. Też proste, żółte płyty piaskowca i niewiele ozdób elewacji. Trochę dziwne skojarzenie, ale nie wygląda to brzydko. Finezji może nie za wiele, ale  całość jest atrakcyjna.
Zastanawiam się dlaczego jest tak pusto. No tak, turystów już nie ma, bo mamy wrzesień, a studentów jeszcze nie.  Bo Bayreuth to miasto uniwersyteckie.


Bayreut
Mimo, że Bayreyth jest niezbyt duże, około 73 tysięcy mieszkańców, szybko znajdujemy piętrowy parking. Co ważne, obok wjazdu do podziemi jest wyznaczone miejsce do parkowania dla kamperów. Niezbyt często się to spotyka, a przecież ten środek turystycznego transportu w ostatnich latach staje się coraz popularniejszy. Zwłaszcza wśród „dziadków” i „dziadkopodobnych” turystów.
Parkplatz & Tiefgarage Stadthalle zaskakuje nas jeszcze raz po zjechaniu do podziemi. „Nur für Frauen“, „Nur für Frauen“, „Nur für Frauen“. Kilka miejsc parkingowych oznaczonych jest takimi napisami. Natychmiast kojarzymy to ze znaną nam jedynie z rodzinnych opowieści i filmów okupacją hitlerowską. Tym bardziej, że jesteśmy przecież w mieście wybranym i lubianym przez Adolfa Hitlera. Ale to tylko nasza, polska fobia. Prawdopodobnie są to miejsca parkingowe przeznaczone dla kobiet uczęszczających do niedalekiego, damskiego fitness. Wolnych miejsc parkingowych jest sporo więc nie musimy rozstrzygać dylematu czy freuen musi być samotna czy może być z mężem. Nadal jednak niepokojąco dzwoni nam w głowie znane w Polsce z niemieckiej okupacji Nur für Deutche. Duch nazizmu wyziera za rogu i macha ogonem?  Przesadzam. Czy nie?

Bayreuth, parking tylko dla pań
Wychodzimy na ulicę Friedrichstrasse. Mamy mało czasu, bo do Norymbergii jeszcze kawałek drogi, a jest już późno, zobaczymy więc niewiele. Szkoda, bo Bayreuth chociaż jest miastem zaledwie powiatowym, leżącym w kraju związkowym Bawaria,  na brak ciekawych miejsc i muzeów narzekać nie może. Muzeum Richarda Wagnera, muzeum Franciszka Liszta, rezydencje dawnych władców, Niemieckie Muzeum Wolnomularstwa, Niemieckie Muzeum Maszyn do Pisania, Muzeum Tytoniu to tylko te ciekawsze o których przeczytałaliśmy w Internecie. Dobrze, że po powrocie, bo zostalibyśmy w tym mieście tydzień.
Idąc w kierunku Nowej Rezydencji inaczej zwanej Nowym Pałacem (Neues Schloss), którą jako jedyną postanowiliśmy zwiedzić przyglądamy się miastu. Jest, jak już wspominaliśmy, puste (może dlatego, że pogoda nienajlepsza), bardzo czyste (w końcu niemieckie) i trzeba przyznać, że jednak ma charakterystyczny klimacik. W powietrzu daje się wyczuć delikatny powiew historii. Wielkiej historii.

Bayreuth, Nowy Pałac
Bayreuth jest miastem wiekowym chociaż nikt nie zna dokładnej daty jego powstania. Pierwsza wzmianka o nim pochodzi z końca XII wieku. Nazywało się wówczas Baierrute, czyli jak podejrzewają historycy miejsce wykarczowane przez Bajuwarów (Bawarów). Poważna sprawa, świadcząca o głębokich, historycznych korzeniach,  a my nazwaliśmy je na własny użytek zwyczajnie i zupełnie niepoważnie „Bejrutem“. Ale wracając do historii. Bajuwarowie to plemie, które na kartach historii po raz pierwszy zaznaczyło swoja obecność mniej więcej w połowie VI wieku. Czy rzeczywiście to oni dali początek nazwie miasta? Może tak, może nie. Tak na prawdę wszystko co wiemy o historii, i tej związanej z miastem Bayreut i każdej innej, jest jedynie mniej lub bardziej trafioną teorią opartą na mniej lub bardziej znaczących przesłankach. Jak było na prawdę nikt nie wie, i raczej już się nie dowie. Tamten świat bowiem nie istnieje.

Bayreuth, przed wejściem do Nowego Pałacu
Wracajmy jednak do historii Bayreuth. W 1603 roku władcy marchii Brandenburg-Kulmbach przenieśli tu swoją siedzibę i od tego momentu miasto zaczęło wychodzić z cienia. W XVIII wieku margrabią Bayreuth był Fryderyk z rodu Hohenzollern margrabia Brandenburg-Bayreuth. Nie jego jednak, najstarszego syna Jerzego Fryderyka Karola i Doroty Schleswig-Holstein-Sonderburg-Beck zasługą była rosnąca świetność Bayreuth, a jego żony – Fryderyki Zofii Wilhelminy księżniczki pruskiej, córki Fryderyka Wilhelma I i Zofii Doroty Hanowerskiej, ukochanej siostry króla pruskiego Fryderyka II Wielkiego. Jeśli ktoś nie pamiętam kim był ten ostatni pan to przypominamy: twórca potęgi Prus, człowiek który dążąc do powiększenia terytorium swojego kraju bezlitośnie wykorzystywał liczne słabości Polski i nieudolne rządy królów z dynastii Sasów, główny wnioskodawca w sprawie rozbioru Polski, skutecznie namawiający do tego carycę Katarzynę II.  Nie przysłużył się nam Polakom. Ale siostrę Wilhelminę kochał bardzo.

Bayreuth, park przy Nowym Pałacu
Fryderyka Zofia Wilhelmina (tylko trzy imiona u arystokratki z tamtych lat – dziwna sprawa) trafiła do Bayreuth z przymusu i za karę. Ludzie ze szczytów władzy też nie mają lekkiego życia. Ale po kolei. Wilhelmina (nie wiemy czy wypada tak wysoko urodzoną kobietę tykać, ale co tam) wychowała się na  ponurym, okropnie purytańskim, i bardzo spartańskim dworze ojca w Poczdamie. Dla porządku tylko dodam, że urodziła się w 1709 roku. Fryderyk Wilhelm I, jej tata, uwielbiał wojsko, w potęgę armii wierzył bezgranicznie i inwestował w nią wszystko, nie lubił zaś dworskiego życia, gardził wręcz wszechstronną edukacją i jakby tego było mało był okropnym skąpiradłem. Aż dziw bierze, że jego córka wyrosła na – jak piszą jej biografowie – osobę inteligentną, o wszechstronnych zainteresowaniach, wyrafinowanym guście artystycznym, a poza tym uzdolnioną muzycznie. Młoda arystokratka bardzo przyjaźniła się z bratem, późniejszym Fryderykiem Wielkim, który od młodych lat darł z ojcem koty. Właśnie wybryki brata posłużyły tacie jako straszak na nieusłuchaną córkę. A było tak. Mama Wilhelminy dążąca do zacieśnienia stosunków w dynastią hanowerską, z której sama pochodziła, optowała za wydaniem córki za mąż za swojego siostrzeńca Fryderyka Ludwika, księcia Walii. Jak wiadomo w dawnych czasach córki osób z wyższych sfer w sprawie swojej przyszłości nic nie miały do powiedzenia, a ich małżeństwa służyły głównie jako gwaranty zawieranych sojuszy. Wilhelmina nie miała jednak nic przeciwko poślubieniu księcia Walii i zostaniu królową Anglii. Nic dziwnego. Perspektywa nie najgorsza. Cóż z tego gdy plany taty były inne. Aby zmusić córkę do wyjścia za mąż za również Fryderyka, ale niestety nie księcia Walii, a margrabiego Bayreuth, zagroził jej osadzeniem w twierdzy Spandau, oskarżając o udział w zmowie mającej na celu pomoc w ucieczce z kraju jej bratu Fryderykowi Wilhelmowi. Późniejszy Fryderyk Wielki  musiał bardzo mieć na pieńku z tatusiem skoro podjął tak ekstremalną decyzję i w sierpniu 1730 roku postanowił bez niczyjej wiedzy opuścić kraj, czyli – jak uznał tata - zdezerterować. Ucieczka się nie udała. Fryderyk został aresztowany i był nawet sądzony za zdradę, ale jaki sędzia odważy się skazać na śmierć syna władcy. Późniejszemu królowi Prus upiekło się, Niestety jego przyjaciela Hansa Hermanna von Katte skrócono o głowę. Podobno byli nie tylko przyjaciółmi, ale nie chcemy rozsiewać plotek.
Skoro już jesteśmy przy bracie margrabiny Bayreuth to mała anegdota związana z nim i  jednym z naszych królów elekcyjnych. Otóż przyszły Fryderyk Wielki, pod którego rządami Prusy stały się jednym z najpotężniejszym krajów Europy, w młodości odwiedził z ojcem i gronem pruskich ministrów Drezno i jego władcę Augusta II Mocnego (w latach 1697–1706 i 1709–1733  elekcyjnego króla Polski, a także z Łaski Bożej wielkiego Księcia Litewskiego, Ruskiego Pruskiego, Mazowieckiego, Żmudzkiego, Kijowskiego, Wołyńskiego, Podolskiego, Podlaskego Finlandzkiego, Smoleńskiego, Siewierskiego, Czernichowskiego oraz Księcia Saksonii Julich, Kleje, Bergu, Engern, westfalii, arcymarszałka Świętego Cesarstwa Rzymskiego i Księcia elektora, landgraf Turyngii, margrabiego Miśnin oraz Górnych i Dolnych Łużyc, burgrabiego Magdeburga itd., itd.. – o rany.) Ta wizyta miała podobno brzemienne w skutkach konsekwencje, albowiem to po niej (podobno) Fryderyk zwany później Wielkim stracił zainteresowanie … kobietami. Dlaczego? Otóż nasz polski, chociaż jednak saski, król urządził podczas owej wizyty pokaz tak zwanych żywych obrazów. Bardzo modnych w tamtych, nie znających jeszcze telewizji, czasach. Tworzyły je nagie kobiety, które na młodym Fryderyku wywarły tak piorunujące wrażenie, że zainteresowanie owymi stracił na zawsze. Ożenił się wprawdzie, zmuszony przez tatusia, ale plotkowano, że związek nigdy nie został skonsumowany. Może jednak zaborczy tatuś nie tylko za zdradę skrócił o głowię przyjaciela Fryderyka.

Bayreuth, w pałacowym parku
Jaki by Fryderyk nie był. siostra Wilhelmina chyba go kochała i rozumiała. On zmuszony przez ojca ożenił się z Elżbietą Krystyną Braunschweig-Wolfenbüttel-Bevern, ona wyszła za mąż za margrabiego Bayreuth.
Miasto bardzo skorzystało na przybyciu nowej pani. Margrabina Bayreuth modernizowała, projektowała i budowała. Powstały wówczas liczne  - jak byśmy dzisiaj powiedzieli - inwestycje. Między innymi Opera Margrabiów, Nowy Pałac czy Ermitaż. 
Wchodzimy do Nowego Pałacu, którydzisiaj jest muzeum.
Wybudowany został w 1753 roku przez budowniczego z Francji St. Pierre‘ą i, jak można przeczytać we wszystkich przewodnikach, jest wspaniałym przykładem bayreudzkiego rokoko. Nic dziwnego, bo Wilhelmina i jej dwór zapoczątkowali w tym mieście tę właśnie epokę. Nam niestety pałac w niczym nie przypomina francuskich, rokokowych pałacyków. Jest bardziej pruski niż rokokowy. Duży, ciężkawy, trochę monotonny. Wnętrza z pewnością jednak należy zobaczyć, chociaż również nie porażają finezyjnością. Oryginalnością - też nie. No ale nie jesteśmy historykami sztuki, więc pewnie się nie znamy, zwłaszcza na rokoko. Wiele z pomieszczeń margrabina zaprojektowała sama. Również słynny Gabinet Lustrzany. Wymieniany we wszystkich przewodnikach pokój jest czymś wyjątkowym – podobno. Nam wydaje się nieco dziwny, żeby nie powiedzieć dziwaczny, jakby udekorowany obrazkami zrobionymi z potłuczonych byle jak lusterek, na pewno nie piękny, za to z pewnością oryginalny. Zobaczyć warto. Niestety w muzeum nie wolno robić zdjęć, a miły pan pilnujący sal nie odstępuje nas na krok. Pewnie bardzo mu się nudzi, bo jesteśmy jedynymi zwiedzającymi. 
Piękna podobno jest Opera Margrabiów. Uważana za jedną z najpiękniejszych oper barokowych w Europie. W 2012 roku wpisano ja na listę dziedzictwa Kultury UNESCO. Niestety – z braku czasu – nie widzieliśmy jej, tak zresztą jak i wielu innych budowli w Bayreuth. Ale z zewnątrz również lekkością nie grzeszy. No cóż takie to niemieckie rokoko.  
Bayreuth, Opera Margrabiów
c. d o Bayreuth nastąpi.

czwartek, 2 czerwca 2016

Wielka walka z wyobraźnią


Sporą przeszkodą utrudniającą podróżowanie ludziom dojrzalszym (czyli po 18-tce, hi, hi, hi) jest wyobraźnia. Teza nie jest dziwna, a nawet jeśli jest to tylko pozornie. 
Z brakiem pieniędzy można sobie poradzić, zwłaszcza, że podróż życia nie musi być, ani daleka, ani droga. Im więcej mamy jednak życiowego doświadczenia, tym więcej wyobrażamy sobie kłopotów, jakie mogą spotkać nas w drodze. Chociażby pogoda. Będzie kiepska, a my mamy coś chorego, coś niesprawnego, jakieś stawy czy inny kręgosłup – na pewno nas połamie już drugiego dnia, sił nam zabraknie, żadnej frajdy - same cierpienia. Albo: samochód mamy troszkę starawy i nie jest to na pewno wóz terenowy – zepsuje się więc daleko od domu i co my wtedy zrobimy. Kłopot gotowy. Albo z grubej rury: okradną nas lub napadną, a dom to przecież takie bezpieczne miejsce, więc lepiej go nie opuszczać. Przecież świat można wygodnie obejżeć w telewizji albo jeszcze lepiej w Internecie. Wirtualne wycieczki po muzeach są coraz powszechniejsze. A tak w ogóle to przecież jesteśmy za starzy na podróżowanie. Hotele (nawet tańsze) są za drogie, a kemping jest dla młodych. Nie będziemy ryzykować, a  już na pewno nie będziemy się wygłupiać.


Dokonałam tych przemyśleń parę lat temu i teraz walczę z moją wybujałą wyobraźnią jak mogę. Wygłupiam się i ryzykuję. 

środa, 1 czerwca 2016

Tytułem wstępu czyli coś zamiast lidu.

Dziadki w podróży” - staruszkowie z laseczkami na tylnym siedzeniu samochodu własnych dzieci, wiezieni ostrożnie i wygodnie do sanatorium? Dość powszechna opinia. 
       Przesadzam?
       Ale tylko troszeczkę.
Przykład: na skierowaną do młodego człowieka (młodego ale już nie bardzo) propozycję udziału w standardowym rejsie jachtem po morzu pada odpowiedź: to nie jest rejs geriatryczny. Tu radosny chichot młodszej części zebranych. Mam pytanie: czy rejs Aleksandra Doby kajakiem przez Atlantyk to też rejs geriatryczny?
Inny przykład: artykuły w podróżniczych czasopismach.  Piszą je na ogół ludzie młodzi, wysportowani, pięknie wyglądający na zdjęciach i z pewnością bardzo sprawni. Opisują podróże, często ekstremalne, bardzo dalekie, dla większości ludzi po 40-tce raczej nieosiągalne. Oczywiście takie artykuły są potrzebne. No bo jeśli nie dajesz rady pojechać, to chociaż sobie poczytasz, popatrzysz na zdjęcia. Ale przydałby się raz na jakiś czas (częściej jednak niż raz na 5 lat) tekst o wyprawie, z którą mógłby się identyfikować ktoś starszy. Nawet znacznie starszy.


Ot takie tam, moje narzekania. 
Inni nie piszą, to napiszę sobie sama.