środa, 26 października 2016

W słocie i błocie czyli z Mistry do Kalamaty cz.I

Polska jesień potrafi być piękna, słoneczna i bajecznie kolorowa. Niestety potrafi też być szara, mokra i ponura. Właśnie takie mgliste dni to czas wspomnień. Wracamy więc myślami do Grecji, niestety nie zawsze słonecznej. Na kempingu Castle Viev w Mistrze przeżyliśmy nocną, 12-godzinną burzę. Nie wiedzieliśmy wtedy, że jest to ogromne załamanie pogody nad Grecją, i że ulewy oraz huragany będą nam towarzyszyć przez najbliższe kilka dni. Na szczęście Nasze Dobre Duchy postarają się, żebyśmy ani razu nie trafili w „oko cyklonu”.

Czarne chmury i morze
Niestety powiedzenie, że po burzy następuje słońce nie sprawdza się. Nadal pada deszcz. Na szczęście w dziennym świetle nawet mokry świat wygląda optymistycznie. Mimo wszystko obudziliśmy się w dobrych nastrojach i cieszymy się, bo nie leje. Z nieba nie spadają już na ziemię wiadra wody tylko zwyczajnie, po ludzku pada. Mocny kapuśniaczek. No, może trochę więcej niż kapuśniaczek.

Już nie leje, już tylko pada
Ale da się wyjść z samochodu i przebiec pod dach restauracyjnego tarasu bez konieczności natychmiastowej zmiany odzieży. Jest nieźle. Zresztą jak to mawiało się w młodości: nie pogoda ważna, a towarzystwo.
W nocy budziłam się kilkakrotnie i sprawdzałam czy samochód nie stoi w większej kałuży bądź w małym jeziorku, ewentualnie rzeczce. No i czy stoi tam gdzie go Andrzej zaparkował wieczorem, to znaczy, czy woda nas nie przesunęła w inne miejsce. Już raz, rok temu, we Francji, obudziliśmy się po nocnym deszczu w wodzie po kolana. Wtedy udało się z błocka wyjechać bez kłopotów i strat, ale padało mniej i krócej. Na szczęście górka, na której zaparkował Fordzio okazała się bezpieczna. Woda płynęła dookoła, a my, we względnym spokoju (nie licząc hałasu jaki powodowała burza) przespaliśmy noc.

Pod dachem kempingowej restauracji
Andrzej postanowił przejechać samochodem na kempingowy parking, tak byśmy mogli przepakować torby na tył auta i przygotować je do jazdy nie mocząc zbytnio nóg w trawie. Ja idę się rozejrzeć. Z basenu, który w upalne dni z pewnością był radością dla wracających z wspinaczki po uliczkach starej Mistry turystów, wylewa się woda. Niedaleko restauracji stoi samochód fachowców od wodociągów. Poszli z właścicielem Castle View oglądać miejsce, gdzie wczoraj coś pękło, czy coś się przerwało. Nie sprawdziliśmy co to było i czym groziło, bo mieliśmy własne kłopoty z deszczem i wodą, ale pracownicy kempingu długo walczyli, by rzeka spływającego z gór rzadkiego błocka ominęła namioty i kampery. Zza ciągle jeszcze zasnuwających niebo, ołowianych chmur powoli zaczyna wyglądać uśmiechnięta gębusia Słoneczka. Niestety nie przestaje padać.
Coś jemy, coś pijemy, żegnamy miłych właścicieli kempingu Castle View i w drogę. Niestety nasze plany wymagają korekty. Trochę z rozsądku, a trochę z obawy o jakość zalanej deszczem i zasnutej mgłami drogi rezygnujemy z przeprawy przez góry. We mgle przecież niewiele zobaczymy. Szkoda. Trzeba jednak myśleć realnie.

Mistra we mgle
Deszcz nadal kropi, a położona na górskim zboczu stara Mistra, tak pięknie prezentująca się przed wczorajszą burzą, zniknęła we mgle. Wioska o tej samej nazwie, leżąca dzisiaj u stóp wzniesienia, na stoku którego dawni mieszkańcy Mistry wybudowali swoje domy i kościoły, wygląda natomiast jak po solidnym praniu. Spłukane przez płynącą deszczówkę drogi błyszczą niczym skóra wynurzających się z fal orek. Wokół jest wilgotno i mgliście, ale miejscowe knajpki czekają już na turystów. Krzesełka, stoliki, obrusiki, na stołach kwiatki – wszystko gotowe. Nocna ulewa, nocną ulewą, a interes musi się kręcić. Grecy są niesamowici.
Mijamy Spartę, niezbyt urodziwe, ale typowe greckie miasto i kierujemy się na południe. 

Współczesna Mistra po nocnym praniu

Opuszczamy Mistrę
Sparta
Sparta w deszczu
Chmury i burze, które szalały nad Spartą i Mistrą minionej nocy najwyraźniej są przed nami i straszą swoim granatowo – szarym wyglądem. Jadąc na południe gonimy błyskawice przecinające od czasu do czasu niebo. Wcale nas to nie cieszy. Czarno-ołowiane poduchy chmur wiszą nad Zatoką Lakońską. Obrazy, które pojawiają się za szybą uświadamiają nam, że nocne szaleństwa aury to coś więcej niż długotrwała, letnia burza. Zniszczenia są duże. Oliwkowe gaje wyglądają jak mangrowce. Drzewa stoją w ponad półmetrowej wodzie. 

Oliwki w wodzie
Jedziemy ostrożnie, bo co kilka kilometrów droga zalana jest brunatnym błotem, które spłynęło z gór. Co jakiś czas przez drogę przelewa się woda. Wyspę Elafonisos, na którą się jeszcze dwa dni temu chcieliśmy pojechać zobaczymy podczas następnej podróży do Grecji. Dzisiaj uciekamy przed ulewami lub jak kto woli, jedziemy w stronę Słońca. Na zachód. Do Areopoli i Kalamaty.

Niestety, już kilkanaście kilometrów za Spartą natrafiamy na drogową zaporę. Uprzejmy policjant pyta dokąd chcemy dotrzeć. Do Githio? Da radę, ale objazdem. Proszę skręcić w lewo, prosto nie ma przejazdu.

Woda na drodze
Jedziemy szosą, którą nie planowaliśmy jechać. Jedziemy i jedziemy. Deszcz czasem kropi, czasem przestaje. Jest pusto. Pusto zarówno na drodze jak i w całej okolicy. Od czasu do czasu, w oddali, wśród porośniętych oliwkami i oleandrami pagórków majaczą niszczejące, zrujnowane budynki. Gdzie my jesteśmy? 

Zrujnowane domy na pustkowiu
Postanawiamy spróbować wrócić do drogi E961, którą planowaliśmy jechać do Githio. Mocno już sfatygowana mapa Półwyspu Peloponeskiego pokazuje drogę. Trzeba skręcić do wsi Krokees. Przez tę wieś przebijemy się do upragnionej E961. Przecież zatory i inne przeszkody na drodze, te o których wspominał policjant, nie mogą być aż tak duże. Na pewno je już minęliśmy. Skręcamy i po kilku kilometrach jazdy przez zalane, oliwne gaje dojeżdżamy do  małego miasteczka.

Dużo wody
Krokees to dzisiaj miejscowość znana między innymi z produkcji oliwy. Podobno ta oliwa ma wyśmienity smak i jest jedną z najlepszych na świecie. Nie gwarantuje, bo nie próbowałam, ale nie widzę powodu, żeby pochlebne opinie o tym tłuszczu kwestionować. W starożytności natomiast Krokees słynęło z porfiru. To taka wulkaniczna skała. Ta z Krokees jest wyjątkowa, bo zielonkawa ze złotymi plamkami. Z tego kamienia wykonano między innymi dekoracje w łaźniach Koryntu, w Agia Sophia w Konstantynopolu i w kościele św. Pawła za Murami w Rzymie. Również z porfiru z Krokees zrobiony jest podobno grób 300 Spartan pod Termopilami.
Nam Krokees nie z porfirem jednak, a z brakiem drogowskazów będzie się kojarzył. Docieramy do czegoś w rodzaju miejskiego ryneczku. Ludzka, poranna krzątanina trwa. Mężczyźni stoją na chodnikach i dyskutują. Są w strojach roboczych więc pewnie oderwali się od pracy, by wymienić opinie o ostatnich zdarzeniach pogodowych. Korzystamy z okazji, by dowiedzieć się jak dotrzeć do drogi do Githio. Pytam po angielsku, ale ten język jest im raczej obcy. Wszyscy natomiast tłoczą się wokół samochodu i coś do nas wykrzykują po grecku. Wyraźnie mocno podnieceni i zaaferowani. Potok niezrozumiałych słów. Szkoda. Moja znajomość greckiego kończy się na jakiś 20 słowach. Potrafię powiedzieć „den katalawano” czyli nie rozumiem, potrafię też zapytać ile co kosztuje i podziękować grzecznie mówiąc do widzenia. W sklepach, te moje lingwistyczne wyczyny, zawsze wzbudzają zachwyt Greków i powoduję, że na ich twarzach niezmiennie pojawia się szeroki uśmiech. W Krokees jednak to nie wystarcza. Nie możemy się dogadać, a sprawa jest chyba ważna, bo wszyscy coraz głośniej krzyczą, zupełnie jakby to od siły głosu zależało czy zrozumiemy greckie słowa. Bardzo chcą nam pomóc, to widać. Tylko w czym? Nagle przez spory już tłumek greckich farmerów, przepycha się niewysoki, starszy pan w drelichu. Rękoma odpycha kumpli i każe być im cicho. Faktycznie milkną. Pan mocno gestykulując wyrzuca z siebie kolejny potok słów. Tym razem rozumiemy powtarzaną wielokrotnie nazwę miejscowości Skala i tekst … bum, bum, bum – jak bombardowanie.
W ten to właśnie sposób, jak to mówią „od słowa do słowa”, zrozumieliśmy, że trzeba wracać.

Githio po i przed burzą
Drogę do Githio, z której jakiś czas temu zawrócił nas wspominany już policjant, zawaliły prawdopodobnie zmyte płynącą z gór wodą, skały (to owe bum, bum, bum), a Skala to miejscowość na południu, przez którą musimy przejechać, żeby dotrzeć do Githio. No proszę, jak konieczność przyciśnie to zawsze i z każdym można się porozumieć. Wracamy i  ruszamy w drogę do Skali. Czas leci, a nam drogi nie ubyło lecz przybyło.

poniedziałek, 17 października 2016

Podróż do Nadarzyna czyli Dziadki w podróży na World Travel Show

Za oknem raz deszczowa, raz słoneczna jesień. Pogoda uświadamia, że wielkimi krokami zbliża się zima. W długie wieczory będzie więc czas na pisanie, o tym, co nas podczas „naszej wielkiej greckiej wyprawy” zafascynowało, a o czym jeszcze nie napisałam. To już wkrótce, ale teraz coś aktualnego.

Miniona sobota, którą spędziliśmy na targach Word Travel Show sprawiła nam wiele radości.  Kilka godzin wśród miłośników podróży i wśród samych podróżników pozwoliło nam, nie opuszczając Warszawy, poczuć dreszczyk emocji jaki wyzwala poznawanie nowych miejsc i nowych ludzi. Taka mała, ale fajna namiastka podróżniczej frajdy.
Same targi duże i trochę chaotyczne. Mydło i powidło jak stwierdził Andrzej.
Kampery, przyczepy kempingowe i łodzie motorowe. Eleganckie cacka do popatrzenia. Na pewno nie do kupienia. Nie tylko bardzo drogie, ale także do naszego stylu podróżowania zupełnie nie pasujące. Bardzo eleganckie wnętrza, ale jeśli się bliżej przyjrzeć i skonfrontować to z potrzebami użytkownika, często wręcz nieprzydatne. Bo po co komu w podróży lodówka większa od domowej? Zajmuje dużo miejsca i ładnie wygląda, nic poza tym. Albo czemu ma służyć elegancka, puchata wykładzina na podłodze? Kto ją będzie trzepał i płukał z wnoszonego do kampera błota? Miejsca do spania też na pierwszy rzut oka wyglądają fajnie i wygodnie, ale już na drugi rzut zobaczyłam, że w naszym Fordzie Galaxy mamy więcej przestrzeni do spania.
Turystyka kamerowa z roku na rok zyskuje na popularności. Niemcy, Holendrzy, Francuzi w średnim i starszym wieku pod tym względem przodują. W sezonie zapełniają po brzegi zachodnioeuropejskie kempingi, przynosząc – jak sądzę – właścicielom tych miejsc sowity dochód. Przyznam szczerze – kamerowego bakcyla nie łyknęliśmy.
No bo porównajmy wady i zalety takiego sposobu wypoczynku. Kamper jest dużo wygodniejszy od naszego Fordusia gdy leje deszcz. To pierwsza zaleta. Druga…no właśnie, nic o drugiej nie wiem.
Teraz wady: nie wszędzie wiedzie, a właściwie nie wjedzie w najfajniejsze miejsca, do małych wiosek, czy miasteczek o ciasnych uliczkach, bo jest za wielki;  nie każdą drogą przejedzie, bo jest szeroki i za ciężki;  nie wszędzie można zaparkować bo jest za duży; pali dużo więcej niż samochód osobowy; wolniej jedzie niż samochód osobowy; a jednocześnie jeśli jest ładna pogoda to się z niego niewiele korzysta, bo na powietrzu przyjemniej; w upalne dni jest w nim duszno; jest drogi w utrzymaniu, żeby nie powiedzieć bardzo drogi i niewiele przypomina prawdziwe biwakowanie, a to jest w kempingowym życiu najfajniejsze.
To tyle o karawaningu. Zgodnie stwierdziliśmy z Andrzejem, że kampery są przydatne, ale innym.
Wracając do targów Word Travel Show. Poza producentami kamperów byli też oczywiście przedstawiciele organizacji turystycznych z kilku krajów. Trafiliśmy na państwa bałkańskie, Ukrainę, kilku przedstawicieli naszych rodzimych regionów. Byli też przedstawiciele biur turystycznych i kilku wydawców literatury podróżniczej. 
Na stoisku Kontynentów swoje książki podpisywał Marek Kamiński, fajny facet, który nie skupił się na sobie i swoich wyczynach – jak wielu jemu podobnych podróżników – ale cały czas udowadnia, że podróżować może każdy i wszędzie. Że, nie ułomność fizyczna  jest przeszkodą w spełnianiu podróżniczych marzeń, a jedynie to co mamy w głowie. I że podróżować można wszędzie, a każda podróż może być fascynująca. Zależy to tylko od nas, a nie od naszych możliwości fizycznych, czy finansowych.

Autograf Marka Kamińskiego


Najważniejszym gościem Word Travel Show był Aleksander Doba. Człowiek dzięki któremu wiem, że zestarzeję się wtedy gdy na to pozwolę, że starość to stan ducha, a nie ciała. I że 70 lat nie oznacza, że wszystko już za nami. Można jeszcze przecież wsiąść w kajak i na ocean. A swoją drogą książki pana Aleksandra powinny być obowiązkową lekturą dla pracodawców, którzy uważają, że 40-latek jest już za stary by go zatrudnić.
Oczywiście stanęliśmy w kolejkach po autografy obu panów. Mamy ich podpisane książki i jesteśmy dumni.

Nasze nabytki
Kolejki były długie, ale nic nie przebije tej do Neli małej reporterkii. Spotkaliśmy ja na stoisku National Geografic.  Dzieci z rodzicami stały i stały, czekały i czekały, płakały gdy się nie doczekały. Nela podpisywała, występowała, miała prezentacje. Już nie Nela mała reporterka, ale Nela mała instytucja.
A mnie się wydawało, że to w krajach tak zwanego trzeciego świata wykorzystują nieletnich do ciężkiej pracy.