niedziela, 6 listopada 2016

Z Mistry do Kalamaty cz. II czyli wraki i ślimaki




Rozpisałam się ostatnio na temat naszych pogodowych przeżyć w Grecji. Skoro jednak podczas podróży „ogarnęło” nas wodolejstwo to w relacji też takowe być powinno.

Ale poważnie.

Tyle mi się naskrobało o tych deszczowych godzinach w Mistrze i okolicach, bo emocji było też wiele. 
Strach może nie, niepokój na pewno tak. 
Grecja to przede wszystkim góry, więc nie trzeba mieć wybujałej wyobraźni, by przewidzieć co może się stać, gdy w takim terenie długo i mocno leje. Tym bardziej, że telewizja, internet i inne wszelkiego autoramentu, współczesne środki przekazu corocznie dostarczają nam sensacyjnych informacje na ten temat, wieści dosłownie z całego świata. Każde dziecko więc wie, jak taka nawałnica może się skończyć. Woda, błoto, krzaki i kamienie w postaci niszczycielskiej, gęstej „zupy” przemieszczające się z góry na dół, zabierające po drodze co się da i co, w naszym mniemaniu, się nie da. Niszczycielski spektakl odbywający się w błyskawicznym tempie i raczej trudny do zatrzymania.
Widzieliśmy namiastkę takich wydarzeń. Na żywo, nie na ekranie.
Przeżycia były momentami tak intensywne, że oboje zapominaliśmy nawet o robieniu zdjęć. Zresztą używanie aparatów fotograficznych możliwe było jedynie z samochodu, przez zalewaną strugami deszczu szybę, bo wodoodpornego sprzętu jeszcze się nie dorobiliśmy.

"Pachnie" deszczem

Czy obawiać się takich wydarzeń w podróży? Bo właśnie obawy przed nieoczekiwanymi „przygodami” często zatrzymują nas w domu, są wytłumaczeniem zaniechania wyjazdu. Otóż nie. Nie obawiać się. Współczesne media, karmiące nas tragediami, klęskami żywiołowymi, koszmarnymi wydarzeniami z całego globu, podsycają tę wyobraźnie i budzą starach przed nieoczekiwanym, czającym się za rokiem. Wiele osób jest więc przekonanych, że kiedyż świat był bezpieczniejszy. Ale to nie do końca prawda. Po prostu informacja do nas nie docierała w takim tempie i w takiej ilości. 
Statystyki mówią, że najniebezpieczniejszym miejscem na ziemi jest łóżko. Właśnie w nim ludzie najczęściej kończą życie.
I jeszcze jedno. Wiedzą to wszyscy dojrzalsi ludzie. W życiu nie żałuje się tego co się zrobiło. Żałuje się tego na zrobienie czego zabrakło odwagi.

Tak czy inaczej spodziewaliśmy się w Grecji ciepełka i upałów. A tu proszę. Gigant prysznic na Peloponezie. Na szczęście temperatura nie spadła poniżej 25 stopni.

Anomalia to czy standard? Takie pytanie nurtuje mnie do dziś. Pani, która przygotowywała nam posiłek na kempingu Castle View, patrząc na strumienie wody za oknem powiedziała, że w rejonie Sparty we wrześniu prawie wcale nie pada, a jeśli, to krótko i nie tak mocno.
Faktem jest jednak, że  ulewne deszcze powtórzyły się w Grecji pod koniec września, gdy my dojeżdżaliśmy już do Polski. Podobne, a nawet większe załamanie pogody było też w tym kraju w listopadzie 2013 roku. Oznacza to tylko jedno. Do Grecji, poza kostiumami kąpielowymi trzeba zabierać peleryny chroniące od deszczu. Można też kalosze.

Wracam do wspomnień.

Objazd, to objazd. Ma też dobre strony. Poznany większy kawałek świata.
Mokrą od wody drogą, pod dachem z ołowiano-czarnych chmur wiszących nad nami jak potwór jakiś straszliwy, od którego nie można uciec, jedziemy na południe. Po około dwudziestu kilometrach odbijamy na wschód. Dokładnie w kierunku, którego ze względu na burzę chcieliśmy uniknąć. Ale innego wyjścia, a właściwie wyjazdu, nie ma.

Wyjeżdżamy z zalanej Skali

Dojeżdżamy do Skali. Leje. Znowu nie pada tylko leje. Nic dziwnego, gonimy złą pogodę. Skala na naszych oczach „znika” pod wodą. Przyklejona nosem do przedniej szyby samochody wypatruję drogowskazów do Githio. Nic nie widać. Wycieraczki pracują jak szalone. Niedługo wytrą w szybie dziurę. Ulice są puste. Wszyscy pochowali się przed ulewą. Od czasu do czasu przeciska się koło nas jakiś samochód, którego kierowca manewruje w ciasnych uliczka starając się nie utopić auta. Andrzej też. Uliczki Skali są teraz rzekami z rozlewiskami w szerszych i niższych miejscach. Po prostu dramat.
Niewiele widzimy miasta, bo skupieni jesteśmy na tym, by jakoś przejechać, a nie by podziwiać. Za oknem mijamy kolejne, typowe w tej części Europu, domy, dzisiaj jeszcze bardziej szare i monotonne niż zwykle. Skala jest podobno znana z produkcji żywności ekologicznej, ale nie mamy okazji tego sprawdzić. Nagle przed nami pojawia się jezioro na jezdni. Do Githio musimy przez nie przejechać. Robi mi się gorąco. Czuję, że dłonie mam coraz bardziej mokre. Andrzej nic nie mówi tylko ściska kierownice.
Zalejemy silnik – wyrywa mi się dramatycznie. – Nie jedź.
A niby co mamy zrobić? Zostać tu na zawsze? – odpowiada Andrzej.
Co racja, to racja.
Nie mam nawet czasu przestraszyć się bardziej, ani zastanowić się co będzie jak staniemy w tym brudnym bajorze, bo samochód skręca w prawo i jesteśmy w wodzie. Głębokiej. Żeby tylko nie za głębokiej.
Nie zgaśnij, nie zgaśnij, nie zgaśnij - gadam w myślach do silnika. Mam ogromną ochotę, jak typowa baba, zamknąć oczy.
Droga powoli zaczyna prowadzić pod górkę. Jest płyciej. Coraz płyciej. Wyjechaliśmy. Gigant kałuża została z tyłu. My nadal jedziemy. Super Forduś, a nie zwykłe autko nam się jednak trafiło. Wow. Skala tonie za tylną szybą samochodu. Nasz drogowy objazd odbija na zachód. W stronę jaśniejącego w oddali nieba. Do Githio.

W drodze do Githio

Droga prowadzi wybrzeżem. Z prawej góra, z lewej Zatoka Lakońska. My po środku.
Jest ciepło i parno, ale morze nie kusi piękną, lazurową, chłodną wodą. Nie zachęca do kąpieli. Pierwszy raz w Grecji widzimy zamiast spokojnego, lekko sfalowanego lazuru ponury, szaro-stalowy bezkres poprzecinany białymi grzywaczami spienionych fal. Niepokojące widoki, ale piękne. Trzeba to przyznać.
Przejeżdżamy kilka kilometrów i woda brązowieje. Plamę czerwono-brunatnego błota, które spływa z gór, widać na morzu po horyzont. Dobrze, że zaraz za Githio porzucimy Zatokę Lakońską i pomkniemy w kierunku Zatoki Messeńskiej. Na zachód, do Areopoli i do Kalamaty.

Woda zbrązowiała

Przestało padać. Chmury odsuwają się powoli na wschód. Nasz wzrok przykuwa niezwykle malowniczy, odcinający się rdzawym brązem od wody wrak statku. Gdyby nie wieloletnia korozja można by uznać, że to efekt nocnego sztormu. Ale nie. To malownicze straszydło to Dimitrios – jeden z kilku, czy kilkunastu (tego nie wiemy) wraków leżących w charakterze atrakcji turystycznych na greckich plażach. Kilka z nich to podobno statki przemytnicze, których załogi miały pecha i dały się złapać, inne to starocie będące problemem dla bankrutujących armatorów. Kłopotliwe kupy złomu fotografowane dzisiaj przez gromady turystów. Dołączamy do takiej gromady. Stajemy. Wysiadam z aparatem. Zatrzymują się samochody z rejestracjami z różnych, europejskich krajów. Wszyscy pstrykają zdjęcia kupie złomu ozdabiającej plażę Valtraki. 

Dimitrios na plaży Valtraki

Dimitrios trafił na tę plażę w grudniu 1981 roku. Miał (bo sadząc z przerdzewiałych burt i zawalonej sterówki już nie ma) 67 metrów długości. Wyprodukowany został w Danii w 1950 roku i był statkiem towarowym. Plotka głosi, że przemycano nim z Turcji do Włoch papierosy. Aresztowany w Githio uciekł z tego portu i wpadł na mieliznę. To jednak chyba bajka mająca dodać  sensacji tej plażowej atrakcji. Bardziej prawdopodobna jest wersja o niewypłacalnych właścicielach, statku niszczejącym w porcie w Githio do tego stopnia, że zagrażał dokującym tam jednostką, decyzji zakotwiczenia go poza portem i zwyczajnym urwaniu się tej jednostki z kotwicy. W ten sposób 23 grudnia 1981 trafił tam gdzie jest teraz.



Dimitrios w całej okazałości

Stoimy na przydrożnym parkingu – jak się wydaje pomyślanym jako punkt widokowy – i podziwiamy malownicze resztki pluskające się wśród spienionej wody. Szkoda, że jest na dole. Leży tak blisko plaży, że bez mała suchą nogą można do niego dojść. A może to lepiej. Bujające się nad wodą blachy muszą być niebezpieczne. 35 lat w wodzie bez konserwacji to jednak kawał czasu. W naszym kraju pewnie by go już dawno sprzątnięto, bo jest niebezpieczny dla ciekawskich i bezmyślnych turystów. W Grecji to jednak nie problem. Chcesz tam wleźć – robisz to na własną odpowiedzialność. Pod nami widać dach restauracji. Jest atrakcja – jest też restauracja. To się nazywa biznes.

Na parkingu zatrzymują się turyści fotografujący wrak

Wsiadamy do samochodu i już po chwili jesteśmy w Githio. Jeszcze kilka godzin temu musiało tu padać. Jest parno i wilgotno. Rybackie łódeczki bujają się w brunatnej, pełnej badyli wodzie. Ale knajpiane stoliki na bulwarze przy jeszcze spienionym morzu już gotowe na przyjęcie gości. Tacy są Grecy.

Githio pod chmurami ale gotowe na przyjęcie turystów

Githio, dzisiaj największe miasto Wschodniego Mani, było kiedyś morskim portem Spartan. Legendy różnie mówią o początkach tej miejscowości. Jedne twierdzą, że do jego założenia przyłożyli swoje ręce Herakles i Apollo inne, że znani z greckiej mitologii bliźniacy Kastor i Polluks synowie Zeusa i Ledy, żony króla Sparty. Ze względu na bliskość Sparty stawiam na bliźniaków.

Rybackie łódeczki w Githio

Starożytne Githio odwiedzali podobno często Fenicjanie handlujący barwnikiem zwanym „królewską purpurą” pozyskiwanym ze ślimaków-rozkolców nazywanych murex, których było sporo w Zatoce Lakońskiej. Barwnik był wyjątkowo atrakcyjny, potwornie drogi i w  związku z tym przynależny jedynie władcom. Purpurowy płaszcz to od tamtej pory atrybut królów i cesarzy. Na jego ufarbowanie trzeba było jednak zmiażdżyć  16 000 rozkolców. Masakra. Fenicjanie z okolic Tyru już półtora tysiąca lat przed naszą erą opanowali to miażdżenie, czyli technikę pozyskiwania "królewskiej purpury". Dzisiaj góry skorupek mięczaków zalegają w miejscach, w których kiedyś kwitła produkcja. Nie byliśmy i nie widzieliśmy, ale tak jest podobno na wybrzeżach Libanu i w okolicach Tarentu.
W czasach rzymskich z Githio nadal eksportowano ten barwnik oraz pozyskiwany w okolicy porfir. Osada straciła na znaczeniu po trzęsieniu ziemi z 4 wieku naszej ery.

Githio zza szyby Fordusia

Mijamy to ładne miasteczko. Jest w nim do obejrzenia rzymski teatr. Większość starożytnych ruin pochłonęło jednak morze. Czas leci, a droga daleka, więc nie zatrzymujemy się.

Latarnie na Kranei (23 m) zbudowana w 1873 roku

Mijamy drogowy wjazd na wyspę Kranai zwaną też Marathonisi. Ta druga nazwa pochodzi od dzikiego kopru porastającego tę raczej skalistą wysepkę. Nie byliśmy, nie widzieliśmy. Wierzymy na słowo. To tutaj Helena i Parys spędzili pierwszą noc po ucieczce ze Sparty. Niezbyt daleko od niezadowolonego męża. 

Jedziemy w głąb Mani

Szosa skręca w prawo. Na kilka godzin żegnamy morze. Wjeżdżamy w głąb półwyspu Mani.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz