Niewiele, bo zaledwie kilka
godzin mamy na poznanie półwyspu Mani. To stanowczo zbyt mało. Już to wiemy.
Powtarzamy sobie jednak jak mantrę, że wszystkiego zobaczyć się w
ciągu jednej podróży nie da. Miejsce jest fascynujące, mimo, że nie ma tu ani
rozpalających wyobraźnie ruin hellenistycznych budowli, ani zachwycających
malowniczością górskich wiosek, ani licznych nadmorskich kurortów pełnych
jarmarcznych sklepików z pamiątkami, w których, jak każda baba lubię sobie od
czasu do czasu pomyszkować. Są natomiast, porośnięte usychającą roślinnością,
skaliste pustkowia urywające się gwałtownie na brzegu Morza Jońskiego. Te
pustkowia to południowa część gór Tajget, pasma ciągnącego się z północy na
południe na długości około stu kilometrów. Właśnie dolinami Tajgetu wiedzie
droga z Githio do Areopoli i Kalamaty. Trzeba dodać, że całkiem niezła droga.
|
Droga przez góry |
Tajget, Tajget, Tajget. Dzwony
dzwonią, ale nie wiemy gdzie. Z czym lub kim kojarzy się ta nazwa? Jeśli Grecja
to najpewniej coś z mitologii. Oczywiście. Google wie wszystko. Tajgete to nimfa
góry Tajget. Panna, w której zadurzył się kochliwy Zeus. Była jedną z Plejad,
towarzyszek Artemidy. To ją właśnie owa bogini schowała, pod postacią łani,
przed niecnymi zapędami pana Olimpu. A w środkach Zeus raczej nie przebierał,
gdy chciał osiągnąć cel. Jakiś czas później Tajgete razem siostrami zamieniona
została w gwiazdy. Majowy wschód Plejad na wieczornym niebie to początek
pomyślnych dni dla żeglarzy. Ich zachód, w listopadzie zapowiada morskie burze.
|
Przez góry Tajget |
Jeśli Tajgete rzeczywiście była
nimfą Tajgetu to strasznie musiała się nudzić w swoich rodzinnych stronach.
Pustka tu bowiem przeogromna. Ani nimf, ani ludzi nie widać. Tylko spalona
Słońcem trawa, kamienie i asfaltowa droga, po której mkniemy na zachód mijając
z rzadka inne pojazdy. Żadnych wiosek, miasteczek, nawet malutkich. Żadnych
chałupek przycupniętych w oddali. Żadnych opuszczonych i opustoszałych
siedlisk. Nawet wszechobecnych na Bałkanach kóz nie widać. Piękne, malownicze
nic przesuwa się za oknem samochodu. Gdyby nie ta stosunkowo nowa droga, w
południową część gór Tajget zapędzaliby się jedynie straceńcy.
|
Pusto i kamieniście |
|
Kamienie i spalona trawa |
Półwysep Mani to taki trochę
„dziki kraj”. Nie tylko jednak kraina, ale również mieszkańcy tych rejonów to
wyjątkowi ludzie. Bitni, nieokiełzani twardziele nieuznający obcej władzy,
trudniący się często piractwem i uwielbiający klanowe waśnie. Nigdy nie poddali
się do końca żadnym najeźdźcom. Nawet Turcy mieli przed nimi respekt i dali im
sporą autonomię. Trochę przypominają mi pod tym względem nas, Polaków. Też nie
uznajemy obcej władzy i uwielbiamy się żreć.
|
Opuncje |
Podziwiając dziki i tajemniczy
Tajget nawet nie zauważyliśmy, że nad naszymi głowami powoli wszechobecną szarość
chmur zastąpił błękit nieba, po którym uroczo płyną bielutkie obłoczki. I
Słońce. Znowu świeci Słońce. Mijamy góry. Zza kolejnego wzniesienie pojawia się
wielka woda. Błękitna jak być powinna. Nie brunatna od błota. To Morze Jońskie. Ulewy
i pogodowe anomalie zostały za nami.
Tak wtedy myśleliśmy. Byliśmy w
wielkim błędzie.
Małe zatoczki wcinają się w powyginane
jak pognieciona puszka wybrzeże. Skupiska domków przycupniętych w niewielkiej
odległości od brzegu wreszcie dowodzą, że skończyło się bezludzie. Dojeżdżamy
do Areopoli, stolicy regionu.
|
Widać Morze Jońskie i ludzkie osady |
Miasto położone jest na szycie
wzgórza. Mieszkańcy mają piękny widok na Morze Jońskie i dalej na Śródziemne.
Ach jak malowniczo. Po wąskich, skąpanych w promieniach Słońca uliczkach snują
się leniwie nieliczni turyści. Kamienne domki w kolorze kawy z mlekiem porośnięte są przez kwitnące bugenwille. W każdym zaułku, przy drzwiach domostw, na schodkach i
bezpośrednio na ulicy, pod oknami i na parapetach stoją kolorowe doniczki z
kwiatami. Koty wylegują się leniwie na rozgrzanych kamieniach. Istna Arkadia.
|
Malowane doniczki na ulicy Areopoli |
|
Oczywiście niebieski |
|
Koty wylegują się w Słońcu |
W
poszukiwaniu parkingu kręcimy się w kółko po ciaśniutkich uliczkach Areopoli.
Przedmieścia służą głównie miejscowym, nie są, więc zbyt malownicze. Zwykłe
sklepy, jakiś supermarket, szersze niż w turystycznym centrum ulice oblepione
parkującymi samochodami krzątających się w codziennym znoju ludzi. Domki jednorodzinne otoczone są niskimi, kamiennymi murkami stanowiącymi
granicę między ulicą, a spalonymi słońcem i pustawymi już o tej porze roku, ogródkami.
Wszystko razem sprawia wrażenie chaosu i niewielkiego bałaganu. Za to centrum.
Malina.
|
Nowa część Areopoli |
|
Przed nami stare Areopoli |
|
Wąskie kamienne uliczki |
Po trzecim okrążeniu, zrobionym
wąziutkimi jak sznurowadła uliczkami, trafiamy na mały, lokalny parking. Jest
prawie pusty i darmowy. Pewnie dlatego, że mamy wrzesień. Zatrzymujemy się,
wkładamy czapki na głowę, aparaty fotograficzne na szyję, wysiadamy z auta na
rozgrzany niemal do czerwoności, kamienny chodnik i wyruszamy eksplorować
Areopoli. Jest to interesujące nie tylko ze względu na wygląd, ale i historię
miasto.
|
Czapka na głowie aparat na szyji |
O mieszkańcach Areopoli dzieciaki
mieszkające między Morzem Jońskim, a Egejskim uczą się pewnie w szkołach,
podobnie jak my o bohaterach powstania listopadowego, czy styczniowego. W tym mieście,
bowiem, w 1821 roku rozpoczął się kolejny, tym razem skuteczny, bój Greków o
wyzwolenie spod tureckiej niewoli. Zainicjował go nijaki Petrobey
Mavromichalis. Ten pan jest dzisiaj greckim bohaterem narodowym, ale na
przełomie XVIII i XIX wieku był przywódcą jednego z najsilniejszych,
miejscowych klanów. Taki lokalny watażka. Jego pomnik dumnie zdobi jeden
z placów w Areopoli.
|
Pomnik Petrobeya Mavromichalisa |
Facet na niewysokim cokole wygląda jak Turek. Szarawary
zwisają mu do kolan, pierś okrywa elegancka koszula i krótka kamizelka, zza
pasa sterczy pistolet, twarz zdobią sumiaste wąsiska, w lewej dłoni grecki
bohater dzierży sporawą szablę, a podniesioną, prawą ręką pozdrawia
przechodzących rodaków i pstrykających mu fotki turystów. Jeśli pomnik jest
podobny do oryginału to musiał to być przystojny gość. Ubierał się na turecką
modłę, bo od blisko czterech stuleci w Grecji rządziło Imperium Osmańskie. Mógł
się, więc przyzwyczaić. Petrobey miał tak naprawdę na imię Petros, czyli
Piotruś jak mniemam, a że był z tureckiego nadania lokalnym zarządcą, czyli
bejem, to przezwano go Petrobeyem. Turcy do tego stopnia obawiali się
zadziornych i niepokornych mieszkańców najdalej na południe wysuniętego,
greckiego półwyspu, że dla świętego spokoju dali im sporą autonomię i własnego przywódcę.
Przodkowie Petrobeya pochodzili
podobno ze Wschodniej Tracji skąd, uciekając przed Turkami w połowie XV wieku,
dotarli na Półwysep Mani. Może jednak słowo „dotarli” nie jest zbyt odpowiednie.
Powinnam raczej napisać „dotarł”, ponieważ słowo mavromichalis oznacza po
prostu Michał-sierotka.
|
Kościół Agios Athanasios |
Podziwiamy przez chwilę pomnik
sławnego mieszkańca Areopoli, patrzącego na mały i jak wszystkie tutejsze
budynki, zbudowany z ociosanych, mleczno-kawowych kamieni kościółek również
stojący na placu. Jest bardzo ciepło. Słoneczny żar, którego tak nam brakowało
przez ostatnie dni, zalewa ulice, postanawiamy, więc zajrzeć do świątyni i
troszkę się ochłodzić. Dwie oliwki rosnące w brunatnych donicach stoją przy drzwiach
świątyni jak honorowi wartownicy. Nad nimi piętrzy się niewysoka, ale charakterystyczna
dla tutejszych kościołów dzwonnica. Jest mała, ma tylko dwa dzwony. Stalowe
liny służące do wprawiania ich w ruch zwisają elegancko w dół. To kościół Agios
Athanasios czyli św. Athanasiosa. Wchodzimy. Malutki i pusty. W spokoju
podziwiamy freski.
|
Freski w kościele Agios Athanasios |
Stare Areopoli nie zajmuje dużego
obszaru. Przejście z jednego do drugiego końca zabytkowego centrum nie zabiera zbyt wiele czasu. Idziemy ulicą Kapitana Matepy w kierunku widocznej dzięki
wysokiej dzwonnicy, kolejnej tutejszej świątyni. Intrygujący jest ten Kapitan
Matepa. Brzmi jak ksywka bohatera kreskówki dla dzieci. Okazało się jednak, że
to oficer greckiej armii walczący na początku XX wieku w środkowej Macedonii.
Naprawdę nazywał się Michael Anagnostaki.
|
Ulica Kapitana Mapety |
Idziemy dalej zaglądając do
nielicznych jak na miejscowość turystyczną sklepików z pamiątkami. Niestety nie
ma dzwonków, których jesteśmy kolekcjonerami. Wokół zwykła, małomiasteczkowa
krzątanina zabieganych ludzi. Turystów jest niewielu, ale wśród nich
rozpoznajemy rodaków. Małżeństwo w średnim wieku. Oni dziwią się, że my
dotarliśmy tak daleko na południe, my odwzajemniamy się tym samym. To prawda,
daleko stąd do innych krajów Unii Europejskiej. Pewnie dlatego nie ma tu,
licznych na drogach zachodniej i północnej Europy, kamperów. Komu by się
chciało tak daleko jechać samochodem? No jak to, komu? Nam. Rodacy przylecieli
samolotem i wynajęli autko. Podziwiają naszą determinację, chwalą pomysł takiej
wyprawy, zachęcają do dalszej jazdy na południe, na koniec kontynentalnej
Europy, na Przylądek Matapan, gdzie – jak twierdzili starożytni – jest wejście
do Hadesu. Niestety musimy przełożyć spotkanie z Hefajstosem na później. Przed nami jeszcze kawał drogi do Kalamaty.
Żegnamy się z rodakami życząc sobie nawzajem miłego wypoczynki i podążamy w
kierunku kościoła Taxiarchis.
|
W oddali imponująca wieża kościoła Taxiarchis |
|
Ozdoby uliczne w Areopoli |
Mijamy tutejsze spożywczaki,
warzywniaki i piekarnie. Jest dobrze po południu. W brzuchach zaczyna nam
burczeć coraz głośniej. Robimy się głodni. W mijanym, spartańsko wyposażonym
koktajl barze młody chłopak sprzedaje palaczinki, czyli po naszemu naleśniki.
To niezwykle popularne w Chorwacji danie tutaj spotykamy dopiero trzeci raz.
Może mamy pecha. Andrzej już od dawna ma na nie smaka, więc korzystamy z okazji.
Placki smażone są przy nas na specjalnych, płaskich, wielkich patelniach.
Nadzienie można wybrać. Słodkie lub mięsne. Wybieramy mięsko. Kilka minut
czekamy, płacimy 5 Euro i za chwilę, zadowoleni - bo Polak jak głodny to zły -
siedząc przed barem, objadamy się gorącą i smaczną potrawą. Starczy do
wieczora. Bardziej syty jest chyba jedynie bałkański burek.
|
Palaczinki pycha |
|
Malowniczy warzywniak |
|
Piekarnia |
|
Piekarnia |
Brzuszki pełne, można iść dalej. Imponująca
wieża kościoła Taxiarchis jest naszym drogowskazem. To niezwykle ważna dla
Greków świątynia, tutaj, bowiem 17 marca 1821 roku odbyła się msza, po której
Petrobey Mavromichalis, wbijając w ziemię drzewiec sztandaru zakrzyknął
„Wolność albo śmierć”, rozpoczynając w ten sposób powstanie i wkraczając na
grecką drogę do niepodległości. Podobno na placu – jeśli by się dobrze
przyjrzeć – jest widoczna dziura po owym wbiciu drzewca. Jedyne miejsce nietknięte
od 1821 roku. My Polacy też byśmy takiego miejsca nie zniszczyli.
|
Kościół Taxiarchis |
|
Kościół Taxiarchis |
Ten narodowy zryw Greków z
półwyspu Mani zaowocował nie tylko zdobyciem wolności i niezawisłości, ale
również zmianą nazwy miasteczka. Areopoli bowiem nie zawsze tak się nazywało.
Dawniej była to Tsimova, ale po niepodległościowym zrywie mieszkańców nazwano
je miastem Aresa – greckiego boga wojny – czyli Areopoli.
Wchodzimy do kościoła. Ciekawe
jak wyglądał, gdy tłoczyli się tu rozentuzjazmowani mieszkańcy Tsimovy modląc
się o powodzenie kolejnej walki z najeźdźcą. Świątynia zbudowana została w 1798
roku, ale freski, które ją zdobią są współczesne. Współczesne, ale malownicze.
|
Domy w Areopoli |
Robi się coraz później, a my
nadal błądzimy po uliczkach tego bogatego w historyczne wydarzenia miasteczka.
Trzeba się jednak zbierać, bo przed nami jeszcze co najmniej godzinka jazdy.
Wracamy w kierunku parkingu. Słońce nadal świeci rozgrzewając mury tutejszych wież.
Te mieszkalne budowle to kolejna rzecz, z której znany jest Półwysep Mani.
Mniejsze i większe, wyższe i niższe, budowane są od stuleci. Pozwalały bronić się przed atakami sąsiadów z innych klanów. Ludzie żyjący na tych terenach
lubili zwady i bitki. Takie zadziorne charaktery. Obecnie się już raczej
Manijczycy nie napadają, ale jako, że wieże stały się turystyczną wizytówką
regionu i atrakcją, nowo budowane pensjonaty i hotele też mają wieże. Wygląda
to fajnie i przypomina toskańskie San Gimignano. Są podobno teorie, że to
właśnie u Włochów podpatrzyli mieszkańcy Mani ten pomysł z wieżami.
|
Mała ale jednak wieża |
Jesteśmy na parkingu. Forduś
rozgrzany Słońcem czeka na nas bezpiecznie. Jedziemy dalej. Do Kalamaty.
|
Areopoli w Grecji jak widać |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz