niedziela, 12 sierpnia 2018

W podziemnej Solilandii, czyli z wnuczką w kopalni soli w Wieliczce




Wakacje z siedmiolatką to prawdziwe wyzwanie. Byle czym jej nie zaimponujesz, byle czym nie zainteresujesz, na lep byle jakich atrakcji nie złapiesz. Żeby było fajnie trzeba intensywnie główkować. Jeśli masz to szczęście, że nie wyzbyłeś się całkowicie duszy dziecka to w porządku, jesteś wygrany. Ale jeśli duszyczka ci się zdziebełko zestarzała i świat dziecięcej wyobraźni jest ci już zupełnie obcy to przepadłeś. Nie tylko zanudzisz młodego towarzysza wyprawy, ale i sam się będziesz męczył jak nijaki Piekarski. O tym, co my, dziadki wymyśliliśmy, by zapewnić naszej wnuczce w miarę atrakcyjny tydzień w Pieninach napiszemy już wkrótce. Dzisiaj podzielimy się wrażeniami ze zwiedzania kopalni soli w Wieliczce.

29 sierpnia 2019 roku

Upał jest wprost niemiłosierny. Nawet wczesny ranek nie daje wytchnienia, bezlitośnie anonsując nadchodzący skwar. Kilka ostatnich dni spędzonych w urokliwych Pieninach, uchroniło jak dotąd naszą trójkę od cierpień związanych z ponad trzydziestodniową temperaturę, bo nad Dunajcem było po prostu przyjemnie ciepło, ale wczoraj, w Krakowie zakosztowaliśmy już letniego skwaru, jaki od pewnego czasu ogarnął Polskę. Duży ogród otaczający wielicki dom naszej kuzynki Bożeny generuje wprawdzie sporo cienia, ale coraz mocniej przypiekające Słoneczko wyraźnie daje do zrozumienia, że nawet cień chłodu nie przyniesie, i że dzień będzie męcząco gorący. Pociecha w tym, że za chwilę jedziemy z wnuczką zwiedzać kopalnię soli. Pod ziemię temperatura jest niezbyt wysoka i na pewno stała.
Tajemniczy ogród otacza nawiedzony dom
Kuzynka Bożenka jest osobą z pewnością niepowtarzalną. To mówiąc krótko parający się sztuką malarską zootechnik, czyli szalony rudzielec z bardzo artystyczną duszą. Już sama wizyta w jej niepowtarzalnym domu, pełnym liliowo niebieskich bibelotów łypiących na ludzi z każdego kawałka ściany, wydała nam się dla dziecka atrakcyjna. A przecież jest jeszcze ogród. Ogród, w którym na drzewach i krzakach wiszą niepokojąco brzęczące na wietrze sznurki i patyki, spod krzaków, niczym czarodziejskie utensylia, odbijają słoneczne światło seledynowe, szklane kamienie, a na stromych, betonowych schodach wygrzewają kości, zmęczone nocnym polowaniem, dwa czarne jak smoła koty. Jedno z dzieci pobierające u kuzynki Bożenki nauki rysunku i malarstwa odwiedzając ten dom po raz pierwszy wyszeptało wychodząc: „nawiedzony dom”. A jeśli do wizyty w takim domu można jeszcze dodać zjazd do podziemnej krainy soli, to zrezygnować z takich atrakcji wręcz nie wypada. Nie zrezygnowaliśmy.

W ogrodzie wygrzewają kości, zmęczone nocnym polowaniem na myszy, dwa czarne jak smoła koty
Wieliczka to ponad siedemsetletnie miasto, które powstało dzięki soli i do dzisiaj, rzec by można, dzięki soli istnieje. Ten obecnie popularny i tani produkt, bez którego żadna kucharka obejść się nie może, był kiedyś trudno dostępny i drogi. Za czasów ostatniego koronowanego Piasta Kazimierza Wielkiego dochód z wydobycia soli w Wieliczce stanowił jedną czwartą budżetu ówczesnej Polski. Sporo. Ale sól pozyskiwano w tej okolicy już kilka tysiącleci temu. Wskazują na to odkryte przez archeologów ślady. Wieliczka wprawdzie wtedy jeszcze nie istniała, ale miejscowe ludy warzyły już wtedy sól z licznych na tym terenie słonych źródeł. Gdy solodajnej wody zaczęło brakować żądni słonych kryształków ludzie rozpoczęli kopanie w ziemi dziur. Drążyli, drążyli i tak podobno dokopali się do soli kamiennej. Tyle fakty, ale jest przecież jeszcze legenda o węgierskiej księżniczce,  świętej Kindze, która w posagu sól Polsce przyniosła, i o jej zaręczynowym pierścieniu wrzuconym do kopalni soli w Marumuresz, pierścieniu szczęśliwie odnalezionym następnie w Wieliczce. Z legendami się nie dyskutuje, legend trzeba słuchać i właśnie dlatego tę legendę postanowiliśmy przybliżyć naszej wnuczce. Stąd też pomysł wycieczki do najsławniejszej polskiej kopalni.
Soliludki przy pracy - chyba😉😊😉
Czy jednak bieganie po chłodnych, kopalnianych korytarzach i podziwianie nawet najpiękniej ozdobionych solnymi rzeźbami, szarych i zimnych sal może zainteresować siedmiolatkę? Owszem, może przez chwilę, ale po kilkudziesięciu minutach z pewnością padnie pytanie: babciu, kiedy stąd wyjdziemy? Na szczęście Kopalnia Soli w Wieliczce wymyśliła i wprowadziła ofertę dla dzieci. Pomysłową, chociaż naszym zdaniem nie do końca dopracowaną. Wartą zainteresowania, chociaż… bardzo drogą. O czym mowa? O Solilandii.
 
Nijaki Soliludek opowiada szacownej wycieczce o historii kaplicy św. Kingi
Sololandię odkryliśmy w marcu. Sprawdzając, jakie trasy zwiedzania oferuje turystom kopalnia i zastanawiając się, która będzie dla naszej wnuczki najciekawsza trafiliśmy na program Solilandia Rodzinna.
Podróż po krainie Solilandii i odkrywanie baśniowych tajemnic wielickich podziemi to świetna zabawa dla dzieci i rodziców. Podczas podróży po solnych podziemiach odkrywcy spotkają tajemniczego Skarbnika, rozwiążą rozmaite zagadki oraz quiz, pobawią się w towarzystwie skrzata – soliludka – przeczytaliśmy na stronie internetowej Kopalni Soli. Zabrzmiało wspaniale. To jest to, czego szukaliśmy. Ile kosztuje? Dwie dorosłe osoby plus jedno dziecko, plus możliwość fotografowania – 200 złotych. Sporo, ale co tam. Przynajmniej wnuczka będzie się dobrze bawić.
Biletów do Solilandii nie można kupić przez Internet, nie można też nabyć ich w kopalnianych kasach. Trzeba je wcześniej zarezerwować telefonicznie lub mailowo i wykupić w siedzibie Działu Organizacji Imprez (kilka metrów od kas) najpóźniej około pół godziny przed wyznaczonym terminem wejścia.
Po 380 drewnianych schodach schodzimy do kopalni
Jest niedziela. Godzina 11. Za niecałą godzinkę zejdziemy z przewodnikiem pod ziemię. Kuzynka Bożenka podwiozła nas przed chwilą pod kopalnianą bramą. Szybko wyskoczyliśmy z nagrzanego samochodu i od razu otoczył nas kłębiący się w gigantycznej kolejce do kas tłum smażących się w lipcowym słońcu ludzi. Przebijamy się teraz przez to ludzkie, spocone kłębowisko szukając budynku mieszczącego Dział Organizacji Imprez. Podobno przed wejściem stoi drewniana fontanna w kształcie młyńskiego koła. Dobrze dziadku, że zarezerwowaliście bilety, bo teraz musielibyśmy stać w tej wielkiej kolejce – mówi wnuczka. Zgadzamy się. Prawdopodobnie zrezygnowalibyśmy ze zwiedzania, bo niemiłosierny skwar skutecznie zniechęca do długotrwałego stania. Jeszcze kawałeczek i naszym oczom ukazuje się schowana w cieniu drewniana fontanna. Wchodzimy do niepozornego, żółtego budyneczku. W biurze na piętrze odbieramy od miłego pana bilety, płacimy i po chwili czekamy na przewodnika w grupie nam podobnych, uboższych o parę stówek rodziców i dziadków z dzieciakami.
 
No co to może być? Smok oczywiście
Punktualnie o 11 50 zjawia się nasz przewodnik. Miły, starszy pan w górniczym mundurze dzierży w dłoni papierową torebkę. Prawdopodobnie zawiera przedmioty niezbędne podczas zwiedzania Solilandii. Jeszcze tylko pan przewodnik rejestruje naszą grupę, jeszcze pracownicy kopalni sprawdzają z ilu osób grupa się składa (ważne, bo przecież wyjść musi tyle dusz ile weszło) i już po chwili chłodny powiew spod ziemi przynosi ulgę naszym rozgrzanym ciałom. Schodzimy w dół. 380 drewnianych stopni to dla nas, dziadków prawdziwe wyzwanie. Dla dzieciaków wręcz przeciwnie - fajna zabawa. Wnuczka z ciekawością zagląda w czeluść gigantycznej klatki schodowej. Mocno ściskam jej rękę, ale sama nie mam odwagi tam zerknąć. Niespodziewanie natykamy się na spłoszoną Włoszkę pędzącą schodkami pod górę. Pan przewodnik grzecznie pyta co ona tu robi, wszak tędy można tylko schodzić. Pani coś tam odpowiada po włosku dziarsko gestykulując. Pan przewodnik spokojnie prosi by ją przepuścić, a nam wyjaśnia, że spotkana turystka pewnie ma klaustrofobię, która kazała jej szybko opuścić podziemia. To się zdarza.
Nasz pan przewonik 

Przykładając rękę do solnej ściany dzieciaki symbolicznie witają Skarbnika
Wreszcie jesteśmy na dole. Wnuczka zakłada polarową bluzę, bo w kopalnianych korytarzach są silne przeciągi. Jest wprawdzie chłodno, ale zimnem bym tego nie nazwała. Myśleliśmy, że niezbędne będzie ciepłe okrycie, tym czasem już po chwili zdejmuję z siebie dresową bluzę. Andrzej nie wyjął jej nawet z plecaka. W salach i komorach, przez które przewijają się dziennie tysiące turystów jest po prostu ciepło. Swoimi ciałami i oddechami ludzie ogrzewają atmosferę. Idę w bluzce na ramiączkach i żałuję, że nie włożyłam krótkich spodni. 
Święta Kinga odbiera od górnika odnaleziony pierścień - rzeźby w Komorze Janowice
Pan przewodnik opowiada dzieciom legendę o świętej Kindze, pokazuje wykonane z soli rzeźby przedstawiające węgierską księżniczkę i górnika podającego jej odnaleziony pierścień, zadaje zagadki, każe szukać dziwnych przedmiotów ukrytych w kopalnianych korytarzach. Mały Szymon dostaje kartkę z planem wycieczki i polecenie zakreślania wykonanych przez dzieci zadań, nasza wnuczka znajduje zawieszony na tasiemce tajemniczy kluczyk. Przewodnik wiesza jej klucz na szyi i mianuje klucznikiem. Pomysł fajny, wnuczka jest dumna i z zainteresowaniem czeka, co będzie dalej. Pędzimy przez kolejne korytarze do kolejnej komory. Jakaś pani z tyłu grupy z irytacją pyta, czy skoro zapłaciliśmy tyle forsy to musimy tak gnać. Pan przewodnik dyplomatycznie udaje, że nic nie słyszał, a ja myślę, że chociaż owa pani ma trochę racji, to jednak kopalnię chcą zwiedzić dziennie tysiące osób. Umiarkowany pośpiech jest więc konieczny i warto to zaakceptować. W przeciwnym razie bilety będzie trzeba rezerwować tak jak wyzyty u lekarza specjalisty, z kilkuletnim wyprzedzeniem . 


W kopalni można zobaczyć jak pracowali dawni górnicy
Idziemy dalej. Mijamy ukryte w kopalnianym zaułku smocze jaja, mijamy samego smoka i wreszcie spotykamy Soliludka. Soliludek wcale nie jest z soli, wręcz przeciwnie, jest zupełnie żywy, można by powiedzieć prawdziwy, z krwi i kości, w gatkach, butkach i śmiesznej czapeczce. Teraz on prowadzi dzieci po kopalni. Opowiada o Skarbniku i o życiu innych Soliludków, przenosi dzieci w świat kopalnianej baśni. To fajny pomysł. Dzieciaki słuchają z zainteresowaniem ale nam wydaje się, że Soliludek mógłby troszkę więcej opowiedzieć o wydobyciu soli i pracy górników. Jakoś te informacje giną wśród opowieści o bardzo baśniowej Solilandii. Ale co tam nadrobimy to z dziadkiem Andrzejem podczas posiłku w tutejszej restauracji opowiadając naszej wnuczce, czym naprawdę jest wydobycie soli.
W kopalni dzieci spotykaja różne stworki. To chyba Solonek.

O wszytkim opowiada Soliludek ubrany w śmieszną, niebieską czapeczkę

A to są smocze jaja i ogonek świeżo wyklutego smoczka😊
Mijamy słone jezioro w komorze Weimar i wreszcie docieramy do kaplicy świętej Kingi. Jest piękna i wielka. Solno kryształowe żyrandole rozsiewają diamentowy blask próbując rozproszyć spowijającą to pomieszczenie ciemność. Na dorosłych będących tu pierwszy raz miejsce to robi silne wrażenie. Dzieci wpatrują się w opowiadającego o kaplicy Soliludka. Ciekawe, co z tych informacji zostanie w ich małych główkach?
Kaplica św. Kingi

Komora Weimar

Ołtarz główny wyrzeźbił górnik Józef Markowski.
Kaplica świętej Kingi położona jest 101 metrów pod ziemią. Są tu złożone relikwie świętej. Ołtarz główny wyrzeźbił górnik Józef Markowski. Przez chwilkę podziwiamy jego dzieło. Jeszcze tylko wspólne zdjęcie dzieci z mieszkańcem Solilandii i żegnamy się z miłym, chociaż jak dla mnie cokolwiek wyrośniętym skrzatem. Wracamy pod opiekę naszego pana przewodnika, który prowadzi grupę do serca Solilandii czyli miejsca, w którym podobno urzęduje Skarbnik.
Skarbnik w całej okazałości
Skarbnik przyjmuje dzieci w wielkiej, świetlicowej sali. Siadamy na kolorowych pufach, a nie wiedzieć czemu rozłoszczony władca kopalni pokrzykuje na nas gromko. Chyba troszkę za gromko, bo niektóre dzieciaki mają niewyraźne miny. Nasza wnuczka jako, że jest klucznikiem wspólnie ze Skarbnikiem otwiera skrzynkę z solilandiowymi lizakami. Dostaje jednego i siada.
Bałaś się trochę – pytam, by rozładować atmosferę.
Tak – kiwa głową - krzyczał trochę i ciągle mówił, że kłamię.
Ale dał ci lizaka – próbuję załagodzić sytuację.
Ale nie zjem go jeśli nie da wszystkim dzieciom – odpowiada i patrzy na żołądkującego się nadal, brodatego Skarbnika.
Mała Wiktoria zostaje przez brodatego gospodarza Solilandii wybrana do rządzenia kopalnią. Dziewczynka ubrana w koronę i królewski płaszcz ochoczo siada na - jak dla niej - sporo za wysokim tronie. Zupełnie nieskrępowana wymachuje nóżkami.
Zostaniesz tu teraz na zawsze i będziemy razem rządzić? – straszy Skarbnik.
Nie mogę, za miesiąc muszę być w przedszkolu – rezolutnie i bez strachu odpowiada Wiktoria. Skarbnik na chwilę traci rezon. Wiktorię nie łatwo zapędzić w kozi róg.

Za nieco nerwowym Skarbnikiem, na tronie siedzi dzielna Wiktoria
Jeszcze dostajemy pamiątkowe dyplomy, zakładki do książek, lizaki i żegnamy Skarbnika. Nasza wnuczka może wreszcie zjeść słodycze. Widząc jak je pałaszuje jestem pewna, że pochodzą z Cukrolandii, a nie z Solilandii.

Pan przewodnik na zakończenie wycieczki wyjaśnia gdzie jest restauracja, a gdzie kolejka do windy wywożącej turystów na powierzchnię. Możemy w tej części kopalni spędzić tyle czasu ile chcemy, czyli nawet do wieczora. Zerkamy na budki z pamiątkami, ale wnuczka dostała kawałek soli kamiennej od Skarbnika, więc nie trzeba na  takie pamiątki wydawać pieniędzy. Idziemy do restauracji na obiad. Restauracja jest raczej samoobsługowym barem. Za porcję ruskich pierogów (muszę je wymienić, bo są zupełnie zimne) i dwa też niezbyt ciepłe kotlety z frytkami plus pepsi i fantę płacimy ponad 80 złotych. Po kilkudziesięciu minutach, nowoczesną windą wyjeżdżamy na powierzchnię, gdzie wita nas  oczywiście kosmiczny upał. 
Solny ludek Soliludek
Czy było drogo – tak.
Czy wycieczka mogła być troszkę lepiej zorganizowana – tak.
Czy było warto wydać te dwie stówy – na pewno tak.


Piękna wielicka tężnia leży blisko kopalni. Osoby, które kopalnię zwiedziły, po okazaniu biletu wstępu dostają zniżkę na bilety do tężni. I tu  spotkała nas przykra niespodzianka: zwiedzającym Solilandię zniżka się nie należy. Poczuliśmy się jak ludzie drugiej kategorii.  Rada dla włodarzy Wieliczki: albo wszyscy albo nikt, bo dyskryminacja dzieci jest kiepskim pomysłem.

*   *   *

INFORMACJE PRAKTYCZNE

Program „Solilandia Rodzinna” to oferta przygotowana dla dzieci w wieku 4-8 lat. Jest to interaktywna wędrówka po zabytkowych podziemiach oparta o liczne bajki i legendy związane z kopalnią. Po drodze dzieci spotykają postacie z legend oraz biorą udział w spotkaniu ze Skarbikiem. Czas od zejścia do wyjazdu to ok. 2,5 h.

Cena biletu dla dzieci:  50 PLN / os
Cena biletu dla dorosłych: 70 PLN / os
Pozwolenie na fotografowanie: 10 PLN /szt.

Bilet rodzinny (2+2): 190 PLN

Bilet bezpłatny przysługuje dzieciom do 4 roku życia.
  
Płatność odbywa się na miejscu gotówka lub kartą.
                                                                        
* Zwiedzanie organizowane jest pod warunkiem sprzedania min. 10 biletów na daną grupę.
** Bilety nie odebrane do wskazanej godziny mogą zostać odsprzedane osobom nie posiadającym rezerwacji.

Biletów do Solilandii nie można kupić w sprzedaży internetowej, można je tylko zarezerwować telefonicznie lub mailem. Rezerwacja biletów: 
mail: programydzieci@kopalnia.pl  
tel: +48 12 278 73 92 
Należy zabrać ciepłą odzież. Temperatura pod ziemią wynosi między 14 a 16 stopni C. (naszym zdaniem jest cieplej).
Na trasie do pokonania jest ok. 800 schodów, z czego na starcie już 380. Warto założyć wygodne buty.
Toalety na trasie znajdują się po odpowiednio 40 i 90 minutach od rozpoczęcia zwiedzania.


środa, 7 lutego 2018

Jedziesz do Toskanii - luknij na Lukkę




Do Lukki zawitaliśmy trzy lata temu i była to równie niespodziewana, jak cały nasz ówczesny wypad do Włoch, wizyta. Mocno zniesmaczeni i okropnie zmęczeni przedłużającym się remontem mieszkanka postanowiliśmy rzucić wszystko na kilka dni i wyjechać w siną dal. Przed siebie. Gdzie oczy poniosą. By oczyścić ciała z kurzu, a dusze z myślenia o kolorach ścian. „Nakapaliśmy” paliwa do baku Fordusia, spakowaliśmy niezbędny sprzęt kempingowy i opuściliśmy co prędzej stolicę. Właśnie wtedy, szwendając się po staruszce Europie trafiliśmy do Lukki. Szkoda, że tylko na kilka godzin.


18 września 2015 roku

Kemping w Pizie to miłe miejsce. Ogromne, przygotowywane zapewne dla dużych kamperów, zacienione zieloną siatką piazzole dają sporo biwakowej swobody i potrzebny na południu Europy cień, niezłe łazienki nie odstraszają wyglądem, basen pozwala ochłodzić ciało w gorące dni, a bliskość zabytkowego centrum miasta wybrać się piechotką na popołudniowoą kawkę do centrum Pizy. Wszystkie te cechy wydały nam się zaletami na tyle istotnymi, iż postanowiliśmy zostać kilka dni i zwiedzić okolicę. Dzisiaj jedziemy do Lukki, miasta oddalonego od Pizy zaledwie o dwadzieścia kilometrów. 
Już sam wjazd robi spore wrażenie. Wąziutka Brama Świętego Piotra (Porta San Pietro) wydaje się nieprzystosowana dla współczesnych pojazdów. Jest zbudowana z cegły i kamienia, idealnie wpasowana w miejskie mury obronne, ozdobiona rzeźbami dwóch lwów i kilkoma oknami oraz loggią na piętrze, mająca po bokach dwa przejścia dla pieszych, a w środku przeraźliwie wąski wjazd dla samochodów. Mimo wszystko ryzykujemy i jak za dotknięciem czarodziejskiej różyczki przenosimy się kilkaset lat wstecz. Lukka podobnie jak większość włoskich miast jest malutką zamkniętą kapsułką, w której czas wyraźnie zwolnił i mimo napierającej zewsząd nowoczesności nie ma zamiaru przyspieszyć. Nie jesteśmy pewni, czy wspaniale się żyje w takich miejscach, bo metraż mieszkań w bardzo starych domach jest z założenia ograniczony, mury kamienic są grube, schody strome, podwórka maciupeńkie i raczej bez zieleni, turyści kłębią się pod oknami każdego lata, a wodę i prąd doprowadzono relatywnie niedawno. Ale wypoczywa się w tych miejscach wprost bajecznie. Kłopoty i troski współczesności przestają istnieć, są tylko wspaniałe zabytki, gorące espresso, pyszna pizza i wakacyjny luz.

Latem Lukka zazwyczaj skąpąna jest w słonecznych promieniach
Starą Lukkę otaczają szesnastowieczne mury, jedne z najlepiej w Europie zachowanych tego typu umocnień. Kilkanaście potężnych bastionów i 6 bram dawniej broniło miasta, dzisiaj stanowią swoisty parko-deptak. Podziwiamy jeszcze przez chwilę Bramę Świętego Piotra i zaparkowawszy Fordusia na malutkim parkingu (są miejsca, bo pora jest wczesna) zagłębiamy się w labirynt uliczek wytyczonych jeszcze przez starożytnych Rzymian.
Lukkę założyli Etruskowie, tajemniczy lud, który władał północnymi Włochami od VI wieku przed naszą erą do mniej więcej I wieku naszej ery, kiedy to na europejskiej scenie pojawili się znani wszystkim Rzymianie. To oni, jak chce część naukowców, powoli Etrusków wchłonęli. Tak przy okazji: jeśli ktoś kiedyś zastanawiał się skąd wzięła się nazwa Morza Tyrreńskiego to śpieszymy wyjaśnić, że zawdzięczamy ją właśnie Etruskom. Morze Tyrreńskie znaczy po prostu Morze Etruskie tyle, że po grecku. Sami Etruskowie nazywali siebie Rasna, a Etruskami ochrzcili ich władcy Rzymu. Skomplikowane to wszystko wracamy więc do Lukki.


Rower to we Włoszech bardzo popularny środek transportu. W każdym mieście są miejsca parkingowe dla tych pojazdów

Ale dwukołowy pojazd można zostawić wszędzie

Rzymianie rozgościli się w Lucce już około 180 roku przed naszą erą, ale w historii starożytnej, zwłaszcza tej podręcznikowej, zapisała się Lukka dopiero w 56 roku p.n.e. Wtedy to znani pewnie wszystkim trzej panowie, czyli po łacinie trium viri: Gajusz Juliusz Cezar, Gnejusz Pompejusz i Marek Licyniusz Krassus spotkali się w tym mieście by odnowić swój, istniejący od 60 roku p.n.e. triumwirat. Śladów już dzisiaj po tych panach w mieście właściwie nie ma, no chyba, że pozostałościami po Rzymianach nazwiemy zbudowany na niegdysiejszym, rzymskim amfiteatrze, owalny Pizza Amfiteatro, czy też kościół di San Michele in Foro, którego nazwa wyraźnie świadczy o tym, że wzniesiono go na terenie dawnego, rzymskiego forum. Właśnie podążamy w kierunku tej świątyni. Słońce coraz mocniej przygrzewa, mniejsze i większe knajpki otwierają swoje podwoje i kuszą chłodnym cieniem parasoli, sklepowe wystawy nęcą kolorami. Ludzi jest niezbyt wielu, zaledwie kilku turystów, jak my obwieszonych aparatami fotograficznymi, wolnym krokiem spaceruje po Via Vittorio Veneto, gdzieniegdzie jakiś mieszkaniec Lukki spieszy z siateczką do sklepu po poranne, chrupiące bułeczki. Wychodzimy na Piazza di Michele. 

Piazza di Michele, na placu stoi pomnik szesnastowiecznego, włoskiego polityka Francesco Burlamacchi. Chciał on złamać hegemonię Medyceuszy w Toskanii za co zapłacił życiem

Nazwa di Michele pochodzi od kościoła pod wezwaniem świętego Michała, który króluje na placu, ale mieszkańcy Lukki nazywają to miejsce również Square of the Chains, czyli Skwerem Łańcuchów, a to stąd, że dookoła placu stoją niewielkie kolumienki połączone grubymi, kutymi łańcuchami. Trzeba uważać, by się nie potknąć. Po rzymskim forum, prócz kształty, nie ma znaku śladu, stoi za to kilka ślicznych, średniowiecznych kamienic, których okna zdobią tak częste w Italii półokrągłe łuki. Ich czerwone, ceglane ściany bardzo malowniczo prezentują się w porannym słońcu. W jednym z narożników placu, u wylotu Via Vittorio Veneto, „przycupnął” ozdobiony wielkim zegarem, renesansowy Palazzo Pretorio, budynek, który swój obecny wygląd zyskał w drugiej połowie XVI wieku, ale który stał tu już w wieku XIV. Dzisiaj, tak jak przed wiekami,  urzędują tu władze sądownicze, a w otwartej loggi pod arkadami, zabezpieczony metalowym płotkiem przed niesfornymi turystami, siedzi w postaci brązowego pomnika Matteo Civitali, włoski, piętnastowieczny rzeźbiarz.

Palazzo Pretotio i ukryty w cieniu arkad pomnik rzeźbiarza Mateo Civitali

Kamienice na Placu Michała, a dookoła łańcuchy

Włoskie kamieniczki wygląd mają mnieco surowy, ale gdy się przyjrzysz....
Jednak to nie średniowieczne kamieniczki i nie pałace przyciągają turystów na Piazza di Michele. Największą atrakcję tego miejsca jest stojący na placu kościół. Chiesa di Michele In Foro jest świątynią dwunastowieczną, ale jej poprzedniczka, również poświęcona świętemu Michałowi stała w tym miejscu podobno już w VIII wieku. Wraz z innymi turystami stajemy przed wyróżniającą go niezwykle oryginalną fasadą. Jest piękna. Zdobią ją cztery rzędy loggii z nadzwyczajnymi kolumnami, po piętnaście w niższych rzędach i po siedem w wyższych. Są umieszczone bardzo wysoko, ale zadzieramy głowy i… każda jest inna. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Nadzwyczajne. Jest to styl romański, ale charakterystyczny dla Pizy i okolic. Może dlatego tradycja przypisuje autorstwo tego budynku dwunastowiecznemu, włoskiemu architektowi zwanemu Diotisalvi. Jest on znany z tego, że zaprojektował śliczne baptysterium w Pizie. Wiemy to, bo podpisał się na jego wewnętrznych filarach. Co do kościoła w Lucce – podpisów nie ma,  więc pewności też nie. Głowy już nas trochę bolą od zadzierania do góry, ale wzrok przyciąga umieszczona na szczycie fasady, marmurowa figura patrona świątyni Archanioła Michała z dużymi, metalowymi skrzydłami. Święty w prawej ręce trzyma włócznię, którą pokonuje zwijającego się u jego stóp smoka. Towarzyszą mu dwaj grający na rogach aniołowie.

Kolumnady frontonu kościoła di Michele in Foro

Kościół ledwo widoczny jest między ścianami kamienic

Każda kolumienka jest inna

Archanioł Michał pokonuje smoka

Kościół di Michele in Foro w całej okazałości

Jeszcze przez chwilę podziwiamy architekturę budynków na Placu Michała i znikamy w wąziutkiej uliczce Via di Poggio.  Idziemy zobaczyć dom, w którym urodził się najbardziej chyba znany mieszkaniec Lukki, jeden z najlepszych włoskich kompozytorów operowych, autor takich dzieł jak Tosca, Madama Butterfly, czy Turandot – Giacomo Puccini. Via di Loggio, jak wiele podobnych uliczek w włoskich miasteczkach jest po prostu wyłożoną płytami przestrzenią między rzędami kilkupiętrowych kamienic. Żadnych jezdni, czy chodników, zresztą jest tu na takie luksusy zbyt mało miejsca. Wysokie kamienice zasłaniają słoneczne światło pozwalając schować się przed coraz mocniej grzejącym Słońcem. Oparte o ściany domów rowery wyraźnie wskazują jakie pojazdy najlepiej sprawdzają się w takich miasteczkach. Kilku sklepikarzy, prowadzących handel przy tej malutkiej uliczce otworzyło już podwoje swoich marketów, wystawili oferowane produkty na ulicę i nęcą turystów atrakcyjnymi w ich mniemaniu towarami, bo przecież nie cenami. Idziemy wolniutko, noga za nogą. Chłód bijący od starych murów jest niezwykle przyjemny. Ale uliczka jest krótka. Zaledwie kilkadziesiąt metrów. Już widać jej koniec, już widać słoneczny blask zalewający malutki placyk. 

Mijamy sklepiki otwierane przez właścicieli...



... wabiące turystów kolorowymi wystawami

Już widać koniec uliczki, już widać słoneczny blask zalewający malutki placyk. 
Na placyku, między kawiarnianymi stolikami i krzesełkami stoi tyłem do swojego rodzinnego domu pomnik Pucciniego. Kompozytor siedzi na eleganckim krześle zawadiacko założywszy nogę na kolano. Jakiś dowcipny przechodzień włożył mu w dłoń czerwoną różę, która już nieco podwiędła. Podchodzimy bliżej. Buciki wyglancowane, muszka pod szyją zawiązana, tylko twarz jakaś mało do fotografii mistrza podobna. A może tylko nam się tak wydaje?

Pomnik Pucciniego

Rodzina Puccinich była w Lucce znana. Kilka pokoleń mężczyzn grało na organach w tutejszej katedrze, niektórzy nawet studiowali muzykę. Giacomo w dzieciństwie śpiewał w katedralnym chórze, następnie ukończył w rodzinnym mieście szkołę muzyczną, na koniec zaś wyjechał na studia do Mediolanu. Wraz z żoną, która również pochodziła z Lukki, całe życie mieszkał w okolicy. Jego rodzinny dom, spora, narożna kamienica przy Via di Loggio pod którą stoimy, dzisiaj mieści muzeum poświęcone sławnemu kompozytorowi. Szkoda, że nie mamy czasu by je zwiedzić. Na pewno warto. Jeśli ktoś jest fanem Pucciniego proponujemy też wycieczkę do nadmorskiej miejscowości Torre del Lago. Tam, w willi, którą Puccini wybudował i w której z rodziną mieszkał długie lata również mieści się poświęcone mu muzeum. Jeszcze do niedawna dom był własnością Simonetty Puccini, wnuczki kompozytora, niestety starsza pani zmarła w grudniu ubiegłego roku w wieku 89 lat. W czyje ręce trafi teraz muzeum w Torre del Lago nie wiemy. Sam Giacomo Puccini zmarł w 1924 roku w Brukseli próbując wyleczyć raka gardła (palił dużo cygar). Dwa lata później, jego syn Antonio sprowadził ciało ojca z Mediolanu i pochował je w specjalnie stworzonym mauzoleum właśnie w willi w Torre del Lago. 

Dom rodziny Puccinich w Lucce

Giacomo i Andrzej

Giacomo Puccini we własnej osobie.
Domena Publiczna
Żegnamy kompozytora i posiliwszy się smakowitą, prawdziwie włoską pizzą kupioną w malutkiej pizzerii  idziemy w kierunku miejsca wokalnych popisów młodego Pucciniego, czyli do miejscowej katedry. 

Włosi uprawiają zieleń gdzie się da...

... i są bardzo kreatywni
Przeciskamy się przez wąskie, w większości zacienione ścianami leciwych kamienic, uliczki Lukki. W taki jak dzisiaj, gorący, letni dzień cień i przyjemny chłód starych murów to prawdziwe błogosławieństwo. Uwielbiamy klimat i atmosferę starych, włoskich miasteczek. Jest wyjątkowa, niepowtarzalna i nie do opisania. Trzeba jej zakosztować i albo się ją polubi albo nie. My pokochaliśmy i dlatego każdy powrót do Włoch to dla nas wielka przyjemność. Wędrujemy dalej podziwiając kreatywność mieszkańców starych, włoskich miasteczek, którzy brak zieleni trawników i parkowych drzew rekompensują sobie stawiając w oknach lub przed drzwiami domów większe i mniejsze doniczki z roślinami. Muszą o nie bardzo dbać, by w czasie panujących tu upałów utrzymać zieleń. Mijamy dwunastowieczny kościół Świętych Jana i Reparaty i po chwili wychodzimy na zalany gorącym, słonecznym blaskiem plac Świętego Marcina. Jest malutki i jak na plac katedralny wręcz przyciasnawy. Katedra wciśnięta w róg prostokątnej przestrzeni wygląda jakby została wgnieciona w ścianę sąsiedniego domu. Gdyby nie przylegający do boku katedry kolejny plac (Pizza Antelminelli) byłaby tak stłamszona przez okoliczne domy jak zbędna para skarpet w malutkiej szufladzie. Tak to wygląda na pierwszy rzut oka, a właściwie na rzut naszych dwóch par oczu. A przecież to najważniejsza świątynia w Lucce - Katedra pod wezwaniem Świętego Marcina. Jeśliby jednak spojrzeć na wszystko z lotu ptaka to rzecz nie wygląda już tak strasznie. Kościół, wybudowany na planie krzyża, jest bardzo proporcjonalny i znacznie większy niż placyk z frontu. Jedynie umiejscowiona z lewej strony wieża stanowi problem, ale o tym za chwilę. 

Po drodze mijamy kościół Świętych Jana i Reparaty
Katedra Świętego Marcina wygląda jak wciśnieta jednym bokiem w wieżę

Święty Marcin oddaje płaszcz biedakowi - rzeźba na frontonie katedry

Kolumnada na frontonie katedry

Płaskorzeźba nad wejściem do katedry
Stajemy przed frontonem katedry i zadzieramy głowy do góry. Nad portykiem przyciągają wzrok trzy rzędy, jakby wykonanych z szydełkowanej koronki, kamiennych kolumn. Podobnie jak w przypadku kościoła świętego Michała, jest to znakomity przykład stylu romańskiego, ale w pięknej odmianie pizańskiej (pochodzącej z Pizy). Tylko te łuki portyku… . Wyraźnie coś z nimi nie tak, coś budowniczym nie wyszło. Prawy jest węższy i wygląda na najzwyklejszą w świecie niedoróbkę. Ta niedoróbka, dzisiaj przedstawiana jako swego rodzaju atrakcja, jest efektem problemów jakie stworzyła kamieniarzom zbyt blisko stojąca katedralna wieża. Jej podstawa istniała już w 1061 roku i wyraźnie przeszkodziła w realizacji stworzonego w 1204 roku przez Guidetto da Como projektu fasady. Tylko jak to się stało, że architekci obiektu, który przetrwał wieki, przetrwał kataklizmy i inne nieszczęścia, nie potrafili dokładnie wymierzyć niewielkiej w końcu odległości? Nie wiemy. Zresztą te niejednakowe łuki to nie jedyne odstępstwo od projektu Guidetta. Nie zbudowano też na szczycie fasady ostatniego, czwartego rzędu kolumnady i tympanonu. 

Sławny labirynt
źródło Wikipedia

Kręcimy się po portyku podziwiając umieszczone nad wejściami płaskorzeźby. Katedra w Lucce obecny wygląd zyskała w XI i XII wieku, ale to nie oznacza, że ma jedynie 800 lat. Nic bardziej błędnego. Jest starsza, żeby nie powiedzieć znacznie starsza. Tradycja mówi, że powstała w VI wieku, a jej budowę zainicjował ówczesny biskup Lukki Święty Frediano, podobno irlandzki mnich, a może nawet syn króla Ulsteru. Tak chce tradycja, pewne jest natomiast, że w 1060 roku Anzelmo da Baggio biskup Lukki, a od 1061 papież Aleksander II, przebudował (a może zbudował) obecną katedrę, z którą dopiero dwieście lat później problem mieli projektant i budowniczowie frontonu.

Dywagujemy sobie przez chwilę nad omylnością i nieomylnością dawnych mistrzów, rzucamy jeszcze okiem na sławny, umieszczony na przylegającym do wieży filarze portyku, dwunastowieczny labirynt, symbol męczącej drogi do zbawienia (podobny można zobaczyć w katedrze w Chartres i pewnie dlatego niektórzy uważają, że to tajny znak templariuszy) i wreszcie wchodzimy do środka. 

Katedralne sklepienia są pięknie zdobione

Mozaika na podłodze katedry

Wnętrze jest stosunkowo jasne i bardziej gotyckie niż romańskie, co może dziwić zważywszy na zewnętrzny wygląd katedry. Białe kolumny oddzielają nawę główną od naw bocznych. Idziemy środkiem, w kierunku ołtarza, podziwiając zdobne posadzki i malowane sklepienia. Jest cicho i spokojnie, tylko nieliczni turyści suną pod ścianami pstrykając smartfonami zdjęcia zgromadzonym tu dziełom.  W najważniejszym w tej świątyni miejscu jest jednak pusto i spokojnie, podchodzimy więc bez problemu do ośmiokątnej kaplicy zabezpieczonej licznymi złoconymi kratami. Zaprojektował i zbudował ją w 1484 roku architekt i rzeźbiarz z Lukki Matteo Civitali. Skrywa najświętszą w Lucce relikwię Volto Santo czyli Święte Oblicze. Ten ogromny, drewniany krucyfiks przedstawiający zgodnie z tradycją prawdziwą twarz Chrystusa, wyrzeźbił podobno z cedru Nikodem, który wraz z Józefem z Arymatei złożył ciało Jezusa do grobu. Rzeźba przybyła także podobno do Lukki sama,  płynąc najpierw łodzią bez żagli i bez załogi, a następnie jadąc wozem ciągniętym przez mocne woły, ale bez woźnicy. Tak mówią tradycja i legenda.

Kaplica kryjąca Volto Santo
żródło Wikipedia
Zaglądamy przez zamknięte kraty do środka. Ukrzyżowany Jezus ubrany jest w przewiązaną szarfą, bardziej bizantyjską niż żydowską tunikę, a jego głowę zdobi złota korona. Niestety wiadomo jest, że krucyfiks, na który patrzymy to jedynie trzynastowieczna kopia. Oryginał został podobno zniszczony przez poszukujących relikwii pielgrzymów. Podobno. Podobno. Podobno. Ale czy to ważne? Wszak nie na faktach wiara się opiera.
Udając się w kierunku wyjścia z katedry podziwiamy jeszcze obrazy: Ostatnią Wieczerzę Tintoretta (koniec XVIw.) i Madonnę na Tronie z Dzieciątkiem i Świętymi Domenico Ghirlandaio (II poł.XVw.). 
Volto Santo - święty krucyfiks z Lukki
Przez złocone kraty turyści usiłują robić zdjęcia

Domenico Ghirlandaio Madonna na tronie z Dzieciątkiem i Świętymi ok.1479
Domena Publiczna

Tintoretto Ostatnia Wieczerza 1592-1594
Znów zagłębiamy się w plątaninę uroczo ciasnych, klimatycznych uliczek Lukki. Mijamy mnóstwo przyciągających wzrok zaułków, kolejnych, nęcących kolorowymi wystawami sklepów, zdobnych drewnianymi okiennicami kamienic. W niewielkich, wciśniętych między ciasno stojące ściany domów, kawiarnianych ogródkach turyści i mieszkańcy Lukki wypoczywają sącząc czarne jak smoła i mocne jak diabli espresso. Trochę błądzimy, ale w niczym to nam nie przeszkadza. Za każdym zakrętem, za każdym rogiem trafiamy w nowe, piękne, niepowtarzalne miejsce. Andrzej ciągnie mnie za rękę i pokazuje przed siebie. W wąskim prześwicie między wysokimi ścianami domów, na końcu kolejnej uliczki wyrasta wieża „z czuprynką”. To Torre Guinigi, najwyższa taka budowla w mieście. 

Zagłębiamy się w chłodne uliczki Lukki


Zaglądamy w zaułki

Nad domami góruje Wieża Guinigi
Wieże, rzec by można przydomowe, to taka włoska specyfika. Były charakterystyczne dla wielu tamtejszych miast. Na początku czternastego wieku w Lucce stało ich około 250. Tę, którą właśnie podziwiamy wybudowała z kamienia i cegły bardzo majętna rodzina bankierów i kupców z Lukki. Nazywali się Guinigi. Ma ponad 44 metry wysokości i jest jedyną prywatną wieżą w Lucce, której nie zburzono w XVI wieku.  Kiedy na jej szczycie posadzono 7 dębów dokładnie nie wiadomo, ale na piętnastowiecznych rycinach już były. Oczywiście to nie te, które podziwiamy. Te wyglądają na znacznie młodsze.

Lukka ma wiele uroku

Uliczka w Lucce

Kolejne kilka minut spaceru ciasnymi uliczkami i jesteśmy w miejscu, które najdobitniej udowadnia, że Lukka była kiedyś rzymskim miastem. Piazza dell Amfiteatro czyli Plac Amfiteatralny powstał dokładnie tu gdzie dawnej stała rzymska budowla o tej samej nazwie. Ma jej owalny kształt i troszkę z jej ducha. Przez cztery łukowate bramy można wejść do środka. Wchodzimy więc prawie tak jak kiedyś do Koloseum. Rozglądamy się dookoła, jednak dzisiaj to miejsce poza kształtem już niczym nie przypomina areny, na której w II wieku zmagali się gladiatorzy. W średniowieczu było to miejsce zgromadzeń, później na fundamentach amfiteatru postawiono budynki wykorzystywane jako magazyny, sklepy, a nawet więzienie. Dopiero w XIX wieku architekt Lorenzo Nottolini doprowadził plac do stanu jaki prezentuje dzisiaj. Pełno tu teraz osłoniętych białymi parasolami kafejek pozwalających spokojnie i w ciszy wypocząć przy szklance chłodnego napoju. Tylko głęboko pod ziemią, zaklęte w kamiennych głazach śpią duchy ludzi i zwierząt walczących tu niegdyś o życie, ku uciesze gawiedzi. Chwilka zadumy nad ich losem i idziemy dalej, w kierunku niedalekiej Bazyliki di San Frediano. 

Jedna z bram prowadząca na Plac Amfiteatralny

Na placu jest wiele kawiarenek

Plac jest owalny jak niegdysiejszy amfiteatr

Rowery, jedyne pojazdy na placu

Cztery bramy prowadzą na plac, ale tylko jedna pokrywa się z oryginalnym wejściem do dawnego rzymskiego amfiteatru

Basilica di San Frediano to jedna z najstarszych świątyń w Lucce. Podobno jej pierwsze mury postawił w VI wieku wspominany już biskup Frediano. W XII wieku świątynię zaczęto przebudowywać, a w XIII-XIV wieku powstała wielka mozaika Wniebowstąpienie, której się teraz przyglądamy. Jest wyraźnie bizantyjska. Chrystus na tronie, niesiony przez anioły srogo na nas spogląda spod błękitnego nieba, a dwunastu apostołów, podobnie jak my, zadziera głowy podziwiając cud wniebowzięcia. Reszta fasady kościoła jest prosta, rzec by można za prosta, skromniutka. Gdyby nie ta mozaika pomyśleć by można, że ktoś nie wykonał zadania do końca. 

Basilica di San Frediano

Chrystus groźnie patrzy z góry

Wieża Basilici do San Frediano

Kończymy powoli naszą wizytę w Lucce. Jeszcze przez chwilę zatrzymujemy się na Pizza Napoleone. 

Elisa Bonaparte
Domena Publiczna
Na Placu Napoleona


Pomnik Marii Luizy

Skąd Napoleon w Lucce. To już nowsza historia. Otóż po tym jak sławetny Mały Kapral zdobył miasto w 1804, oddał ją we władanie swojej siostrze Elizie Bonapartye po mężu Baciocchi. Jako Wielka Księżna Toskanii rządziła Eliza w regionie do czasu upadku Napoleona. Po niej, od 1815 roku swoje władcze skrzydła nad Lukką rozpostarła inna kobieta, kobieta, której pomnik stoi dzisiaj na Placu Napoleona, Maria Luiza hiszpańska, córka króla Hiszpanii Karola IV. I właśnie to Księżna Maria Luiza żegna nas dzisiaj w Lucce. Idziemy do samochodu by wrócić na kemping do Pizy.