czwartek, 10 listopada 2016

Z Mistry do Kalamaty cz.III czyli Areopoli



Niewiele, bo zaledwie kilka godzin mamy na poznanie półwyspu Mani. To stanowczo zbyt mało. Już to wiemy. Powtarzamy sobie jednak jak mantrę, że wszystkiego zobaczyć się w ciągu jednej podróży nie da. Miejsce jest fascynujące, mimo, że nie ma tu ani rozpalających wyobraźnie ruin hellenistycznych budowli, ani zachwycających malowniczością górskich wiosek, ani licznych nadmorskich kurortów pełnych jarmarcznych sklepików z pamiątkami, w których, jak każda baba lubię sobie od czasu do czasu pomyszkować. Są natomiast, porośnięte usychającą roślinnością, skaliste pustkowia urywające się gwałtownie na brzegu Morza Jońskiego. Te pustkowia to południowa część gór Tajget, pasma ciągnącego się z północy na południe na długości około stu kilometrów. Właśnie dolinami Tajgetu wiedzie droga z Githio do Areopoli i Kalamaty. Trzeba dodać, że całkiem niezła droga.

Droga przez góry

Tajget, Tajget, Tajget. Dzwony dzwonią, ale nie wiemy gdzie. Z czym lub kim kojarzy się ta nazwa? Jeśli Grecja to najpewniej coś z mitologii. Oczywiście. Google wie wszystko. Tajgete to nimfa góry Tajget. Panna, w której zadurzył się kochliwy Zeus. Była jedną z Plejad, towarzyszek Artemidy. To ją właśnie owa bogini schowała, pod postacią łani, przed niecnymi zapędami pana Olimpu. A w środkach Zeus raczej nie przebierał, gdy chciał osiągnąć cel. Jakiś czas później Tajgete razem siostrami zamieniona została w gwiazdy. Majowy wschód Plejad na wieczornym niebie to początek pomyślnych dni dla żeglarzy. Ich zachód, w listopadzie zapowiada morskie burze.

Przez góry Tajget

Jeśli Tajgete rzeczywiście była nimfą Tajgetu to strasznie musiała się nudzić w swoich rodzinnych stronach. Pustka tu bowiem przeogromna. Ani nimf, ani ludzi nie widać. Tylko spalona Słońcem trawa, kamienie i asfaltowa droga, po której mkniemy na zachód mijając z rzadka inne pojazdy. Żadnych wiosek, miasteczek, nawet malutkich. Żadnych chałupek przycupniętych w oddali. Żadnych opuszczonych i opustoszałych siedlisk. Nawet wszechobecnych na Bałkanach kóz nie widać. Piękne, malownicze nic przesuwa się za oknem samochodu. Gdyby nie ta stosunkowo nowa droga, w południową część gór Tajget zapędzaliby się jedynie straceńcy.


Pusto i kamieniście

Kamienie i spalona trawa

Półwysep Mani to taki trochę „dziki kraj”. Nie tylko jednak kraina, ale również mieszkańcy tych rejonów to wyjątkowi ludzie. Bitni, nieokiełzani twardziele nieuznający obcej władzy, trudniący się często piractwem i uwielbiający klanowe waśnie. Nigdy nie poddali się do końca żadnym najeźdźcom. Nawet Turcy mieli przed nimi respekt i dali im sporą autonomię. Trochę przypominają mi pod tym względem nas, Polaków. Też nie uznajemy obcej władzy i uwielbiamy się żreć.

Opuncje

Podziwiając dziki i tajemniczy Tajget nawet nie zauważyliśmy, że nad naszymi głowami powoli wszechobecną szarość chmur zastąpił błękit nieba, po którym uroczo płyną bielutkie obłoczki. I Słońce. Znowu świeci Słońce. Mijamy góry. Zza kolejnego wzniesienie pojawia się wielka woda. Błękitna jak być powinna. Nie brunatna od błota. To Morze Jońskie. Ulewy i pogodowe anomalie zostały za nami.

Tak wtedy myśleliśmy. Byliśmy w wielkim błędzie.

Małe zatoczki wcinają się w powyginane jak pognieciona puszka wybrzeże. Skupiska domków przycupniętych w niewielkiej odległości od brzegu wreszcie dowodzą, że skończyło się bezludzie. Dojeżdżamy do Areopoli, stolicy regionu.


Widać Morze Jońskie i ludzkie osady

Miasto położone jest na szycie wzgórza. Mieszkańcy mają piękny widok na Morze Jońskie i dalej na Śródziemne. Ach jak malowniczo. Po wąskich, skąpanych w promieniach Słońca uliczkach snują się leniwie nieliczni turyści. Kamienne domki w kolorze kawy z mlekiem porośnięte są przez kwitnące bugenwille. W każdym zaułku, przy drzwiach domostw, na schodkach i bezpośrednio na ulicy, pod oknami i na parapetach stoją kolorowe doniczki z kwiatami. Koty wylegują się leniwie na rozgrzanych kamieniach. Istna Arkadia. 


Malowane doniczki na ulicy Areopoli

Oczywiście niebieski 

Koty wylegują się w Słońcu

W poszukiwaniu parkingu kręcimy się w kółko po ciaśniutkich uliczkach Areopoli. Przedmieścia służą głównie miejscowym, nie są, więc zbyt malownicze. Zwykłe sklepy, jakiś supermarket, szersze niż w turystycznym centrum ulice oblepione parkującymi samochodami krzątających się w codziennym znoju ludzi. Domki jednorodzinne otoczone są niskimi, kamiennymi murkami stanowiącymi granicę między ulicą, a spalonymi słońcem i pustawymi już o tej porze roku, ogródkami. Wszystko razem sprawia wrażenie chaosu i niewielkiego bałaganu. Za to centrum. Malina.


Nowa część Areopoli
Przed nami stare Areopoli

Wąskie kamienne uliczki
Po trzecim okrążeniu, zrobionym wąziutkimi jak sznurowadła uliczkami, trafiamy na mały, lokalny parking. Jest prawie pusty i darmowy. Pewnie dlatego, że mamy wrzesień. Zatrzymujemy się, wkładamy czapki na głowę, aparaty fotograficzne na szyję, wysiadamy z auta na rozgrzany niemal do czerwoności, kamienny chodnik i wyruszamy eksplorować Areopoli. Jest to interesujące nie tylko ze względu na wygląd, ale i historię miasto.


Czapka na głowie aparat na szyji

O mieszkańcach Areopoli dzieciaki mieszkające między Morzem Jońskim, a Egejskim uczą się pewnie w szkołach, podobnie jak my o bohaterach powstania listopadowego, czy styczniowego. W tym mieście, bowiem, w 1821 roku rozpoczął się kolejny, tym razem skuteczny, bój Greków o wyzwolenie spod tureckiej niewoli. Zainicjował go nijaki Petrobey Mavromichalis. Ten pan jest dzisiaj greckim bohaterem narodowym, ale na przełomie XVIII i XIX wieku był przywódcą jednego z najsilniejszych, miejscowych klanów. Taki lokalny watażka. Jego pomnik dumnie zdobi jeden z placów w Areopoli. 


Pomnik Petrobeya Mavromichalisa

Facet na niewysokim cokole wygląda jak Turek. Szarawary zwisają mu do kolan, pierś okrywa elegancka koszula i krótka kamizelka, zza pasa sterczy pistolet, twarz zdobią sumiaste wąsiska, w lewej dłoni grecki bohater dzierży sporawą szablę, a podniesioną, prawą ręką pozdrawia przechodzących rodaków i pstrykających mu fotki turystów. Jeśli pomnik jest podobny do oryginału to musiał to być przystojny gość. Ubierał się na turecką modłę, bo od blisko czterech stuleci w Grecji rządziło Imperium Osmańskie. Mógł się, więc przyzwyczaić. Petrobey miał tak naprawdę na imię Petros, czyli Piotruś jak mniemam, a że był z tureckiego nadania lokalnym zarządcą, czyli bejem, to przezwano go Petrobeyem. Turcy do tego stopnia obawiali się zadziornych i niepokornych mieszkańców najdalej na południe wysuniętego, greckiego półwyspu, że dla świętego spokoju dali im sporą autonomię i własnego przywódcę.
Przodkowie Petrobeya pochodzili podobno ze Wschodniej Tracji skąd, uciekając przed Turkami w połowie XV wieku, dotarli na Półwysep Mani. Może jednak słowo „dotarli” nie jest zbyt odpowiednie. Powinnam raczej napisać „dotarł”, ponieważ słowo mavromichalis oznacza po prostu Michał-sierotka.


Kościół Agios Athanasios

Podziwiamy przez chwilę pomnik sławnego mieszkańca Areopoli, patrzącego na mały i jak wszystkie tutejsze budynki, zbudowany z ociosanych, mleczno-kawowych kamieni kościółek również stojący na placu. Jest bardzo ciepło. Słoneczny żar, którego tak nam brakowało przez ostatnie dni, zalewa ulice, postanawiamy, więc zajrzeć do świątyni i troszkę się ochłodzić. Dwie oliwki rosnące w brunatnych donicach stoją przy drzwiach świątyni jak honorowi wartownicy. Nad nimi piętrzy się niewysoka, ale charakterystyczna dla tutejszych kościołów dzwonnica. Jest mała, ma tylko dwa dzwony. Stalowe liny służące do wprawiania ich w ruch zwisają elegancko w dół. To kościół Agios Athanasios czyli św. Athanasiosa. Wchodzimy. Malutki i pusty. W spokoju podziwiamy freski.


Freski w kościele Agios Athanasios

Stare Areopoli nie zajmuje dużego obszaru. Przejście z jednego do drugiego końca zabytkowego centrum nie zabiera zbyt wiele czasu. Idziemy ulicą Kapitana Matepy w kierunku widocznej dzięki wysokiej dzwonnicy, kolejnej tutejszej świątyni. Intrygujący jest ten Kapitan Matepa. Brzmi jak ksywka bohatera kreskówki dla dzieci. Okazało się jednak, że to oficer greckiej armii walczący na początku XX wieku w środkowej Macedonii. Naprawdę nazywał się Michael Anagnostaki.


Ulica Kapitana Mapety

Idziemy dalej zaglądając do nielicznych jak na miejscowość turystyczną sklepików z pamiątkami. Niestety nie ma dzwonków, których jesteśmy kolekcjonerami. Wokół zwykła, małomiasteczkowa krzątanina zabieganych ludzi. Turystów jest niewielu, ale wśród nich rozpoznajemy rodaków. Małżeństwo w średnim wieku. Oni dziwią się, że my dotarliśmy tak daleko na południe, my odwzajemniamy się tym samym. To prawda, daleko stąd do innych krajów Unii Europejskiej. Pewnie dlatego nie ma tu, licznych na drogach zachodniej i północnej Europy, kamperów. Komu by się chciało tak daleko jechać samochodem? No jak to, komu? Nam. Rodacy przylecieli samolotem i wynajęli autko. Podziwiają naszą determinację, chwalą pomysł takiej wyprawy, zachęcają do dalszej jazdy na południe, na koniec kontynentalnej Europy, na Przylądek Matapan, gdzie – jak twierdzili starożytni – jest wejście do Hadesu. Niestety musimy przełożyć spotkanie z Hefajstosem na później.  Przed nami jeszcze kawał drogi do Kalamaty. Żegnamy się z rodakami życząc sobie nawzajem miłego wypoczynki i podążamy w kierunku kościoła Taxiarchis.  


W oddali imponująca wieża kościoła Taxiarchis
Ozdoby uliczne w Areopoli

Mijamy tutejsze spożywczaki, warzywniaki i piekarnie. Jest dobrze po południu. W brzuchach zaczyna nam burczeć coraz głośniej. Robimy się głodni. W mijanym, spartańsko wyposażonym koktajl barze młody chłopak sprzedaje palaczinki, czyli po naszemu naleśniki. To niezwykle popularne w Chorwacji danie tutaj spotykamy dopiero trzeci raz. Może mamy pecha. Andrzej już od dawna ma na nie smaka, więc korzystamy z okazji. Placki smażone są przy nas na specjalnych, płaskich, wielkich patelniach. Nadzienie można wybrać. Słodkie lub mięsne. Wybieramy mięsko. Kilka minut czekamy, płacimy 5 Euro i za chwilę, zadowoleni - bo Polak jak głodny to zły - siedząc przed barem, objadamy się gorącą i smaczną potrawą. Starczy do wieczora. Bardziej syty jest chyba jedynie bałkański burek.


Palaczinki pycha

Malowniczy warzywniak

Piekarnia
Piekarnia 

Brzuszki pełne, można iść dalej. Imponująca wieża kościoła Taxiarchis jest naszym drogowskazem. To niezwykle ważna dla Greków świątynia, tutaj, bowiem 17 marca 1821 roku odbyła się msza, po której Petrobey Mavromichalis, wbijając w ziemię drzewiec sztandaru zakrzyknął „Wolność albo śmierć”, rozpoczynając w ten sposób powstanie i wkraczając na grecką drogę do niepodległości. Podobno na placu – jeśli by się dobrze przyjrzeć – jest widoczna dziura po owym wbiciu drzewca. Jedyne miejsce nietknięte od 1821 roku. My Polacy też byśmy takiego miejsca nie zniszczyli.


Kościół Taxiarchis

Kościół Taxiarchis


Ten narodowy zryw Greków z półwyspu Mani zaowocował nie tylko zdobyciem wolności i niezawisłości, ale również zmianą nazwy miasteczka. Areopoli bowiem nie zawsze tak się nazywało. Dawniej była to Tsimova, ale po niepodległościowym zrywie mieszkańców nazwano je miastem Aresa – greckiego boga wojny – czyli Areopoli.
Wchodzimy do kościoła. Ciekawe jak wyglądał, gdy tłoczyli się tu rozentuzjazmowani mieszkańcy Tsimovy modląc się o powodzenie kolejnej walki z najeźdźcą. Świątynia zbudowana została w 1798 roku, ale freski, które ją zdobią są współczesne. Współczesne, ale malownicze.

Domy w Areopoli


Robi się coraz później, a my nadal błądzimy po uliczkach tego bogatego w historyczne wydarzenia miasteczka. Trzeba się jednak zbierać, bo przed nami jeszcze co najmniej godzinka jazdy. Wracamy w kierunku parkingu. Słońce nadal świeci rozgrzewając mury tutejszych wież. Te mieszkalne budowle to kolejna rzecz, z której znany jest Półwysep Mani. Mniejsze i większe, wyższe i niższe, budowane są od stuleci. Pozwalały bronić się przed atakami sąsiadów z innych klanów. Ludzie żyjący na tych terenach lubili zwady i bitki. Takie zadziorne charaktery. Obecnie się już raczej Manijczycy nie napadają, ale jako, że wieże stały się turystyczną wizytówką regionu i atrakcją, nowo budowane pensjonaty i hotele też mają wieże. Wygląda to fajnie i przypomina toskańskie San Gimignano. Są podobno teorie, że to właśnie u Włochów podpatrzyli mieszkańcy Mani ten pomysł z wieżami.


Mała ale jednak wieża

Jesteśmy na parkingu. Forduś rozgrzany Słońcem czeka na nas bezpiecznie. Jedziemy dalej. Do Kalamaty.


Areopoli w Grecji jak widać

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz