wtorek, 29 listopada 2016

Stare samochody i kasa czyli czym i za ile podróżujemy



Jak było? Co widzieliście? Jaka jest Grecja? Takich pytań spodziewaliśmy się po powrocie do Polski z naszej wielkiej, greckiej wyprawy. Już widzieliśmy oczyma duszy tłumnie walących do naszego domu członków rodziny i znajomych, wyjadających z szafki słodkości, okupujących kanapy, wypijających hektolitry kawy, zadających tysiące pytań o wrażenia i możliwości samodzielnego zorganizowania takiego wyjazdu, a wszystko to celem kontemplowania naszych przeżyć i oglądania licznych, przywiezionych przez nas zdjęć. I tu rozczarowanie. Pytania, owszem, były, ale zupełnie nie takie jakich oczekiwaliśmy.

Górskie drogi - na zdjęciu Szwajcaria - nie są łatwe do podróżowania, ale są piekne.
Nie Grecja, Albania czy Bośnia budziły zainteresowanie. Nie jakość kempingów i infrastruktury turystycznej w odwiedzonych przez nas krajach. Nawet nie to jak udało nam się przetrwać burze, powodzie i huragany, które nawiedziły Peloponez we wrześniu. Nic z tych rzeczy.
Pytania w zasadzie zadawano nam dwa.

Po pierwsze: czy nie baliśmy się jechać tyle tysięcy kilometrów starym samochodem?
Po drugie: ile nas to wszystko kosztowało?

Od razu, uprzedzając maile, sms-y i telefony  oburzonej części znajomych i rodziny, zaznaczam, że były też osoby, które zupełnie nie interesowały się odpowiedziami na wyżej postawione pytania, zainteresowani natomiast były wrażeniami z Grecji i Albanii. Ale byli w wyraźnej mniejszości.
Tak czy inaczej pomyśleliśmy sobie, że skoro stary pojazd i koszty budzą takie zainteresowanie warto coś o tym napisać.

Stare autko też może


Nasz samochód moczył kółka w Morzu Śródziemnym (Grecja),


... i pokonywał górskie przełęcze (Szwajcaria).
 Już dłuższy czas jeździmy po Europie mającym kilkanaście lat (nie lubi jak mu się publicznie wymawia wiek) Fordem Galaxy. Nie zawiódł. Przejechał wzdłuż i w szerz Chorwację. Nie straszne mu były góry Austrii, Szwajcarki, Włoch i Francji. W tym roku dziarsko przemknął przez Bałkany robiąc w 32 dni siedem tysięcy kilometrów. Czy się nie psuje? Oczywiście, że się psuje. Podobnie jak każdy starszy samochód. Jednak robi to tylko w Polsce i tylko blisko domu. Taką mamy z nim umowę.
Oczywiście żartujemy, ale nadmiar obaw i brak poczucia humoru to wróg miłośnika podróży.


Nasz samochód świetnie radzi sobie w tłoku. Na zdjęciu francuskie wybrzeże,

... nadaje się też świetnie do robienia oryginalnych zdjęć.
Czy nie wolelibyśmy pojechać w podróż nowym samochodem? Oczywiście, że byśmy woleli, ale darmo ich nie dają, a główną zaletą naszego pojazdu jest to, że jest nasz.
Na europejskich kempingach bez większych problemów można znaleźć mniej lub bardziej stare auta. Także popularne, zwłaszcza wśród zachodnioeuropejskich turystów kampery to nie zawsze nówki. We wrześniu tego roku w Budapeszcie spotkaliśmy polską rodzinę podróżującą z kilkunastomiesięczną córeczką starą przyczepą. Dwa lata temu w Genui rozbili obok nas obóz młodzi Niemcy z trzymiesięcznym synkiem. Starym samochodem ciągnęli przyczepę, która wiele już przeszła i sporo kilometrów w kółkach miała. Nigdy też, na żadnym kempingu i w żadnym kraju, nikt nas nie zapytał, czy nie boimy się jeździć starym samochodem. Ludzie interesują się raczej tym jak kto przystosował samochód do długiej, wakacyjnej podróży, jakie wymyślił udogodnienia i w co wyposażył pojazd.

Nasze autko mknie dziarsko zarówno pod skalami, 

... jak i nad przepaściami.


Do wyjazdu trzeba po prostu przygotować nie tylko siebie, ale też auto. Im jest starsze tym należy lepiej to zrobić. My odwiedzamy zaprzyjaźniony warsztat samochodowy, panowie mechanicy sprawdzają co się da, wymieniają co trzeba i życzą nam szczęścia. Ubezpieczamy też samochód specjalnym ubezpieczeniem samochodowym obejmującym kraje, do których się udajemy. W dzisiejszych czasach, w dobie Internetu nie jest trudno znaleźć coś odpowiedniego. Naszym zdaniem nie należy na tym oszczędzać. Nie tylko dlatego, że przedstawiciel ubezpieczyciela pomoże w sytuacji awaryjnej, ale też dlatego, że świadomość istnienia kogoś kto będzie nas wspierał w razie kłopotów zwyczajnie pozwala spokojnie podróżować.


Gdzieś we Francji.
Dla większego komfortu, przed wyjazdem wynotowuję adresy i telefony polskich konsulatów, znajomych mieszkających w danych krajach i pomocy drogowej operującej w państwach przez które zamierzamy jechać. Nigdy się nie przydały, ale uświadomienie sobie, że jest się przygotowanym na każdą okazję pozawala zasypiać spokojnie.
I najważniejsze: nie martwcie się na zapas, bo nigdy nie opuścicie domu.

Co i ile za ile, czyli coś o kosztach

Od razy wyjaśniamy, że nie wierzymy w wycieczki dookoła świata za 1500 złotych. Wszystko kosztuje i opowiadanie dyrdymałów, że coś da się zrobić prawie za darmo jest nieprawdą. Jeść trzeba, samochody na wodę nie istnieją, biwakowanie na dziko w większości krajów jest niedozwolone i grozi mandatem, jazda na gapę też, a żałowanie pieniędzy na filiżankę kawy lub pucharek lodów na urlopie jest niemądre i psuje humor. Ważne jest natomiast, by to za co płacimy spełniało nasze oczekiwania i sprawiała nam przyjemność. Oczywiście można jeździć autostopem lub rowerem z plecakiem na plecach (fajna sprawa), co z pewnością pozwala ograniczyć wydatki, ale nie każdy to lubi, a przede wszystkim nie każdy jest na tyle sprawny by móc to zrobić.


Herbatka w Portofino
Zadaliśmy sobie trochę trudy i sprawdziliśmy ile kosztują objazdowe wycieczki autokarowe oferowane przez krajowych touroperatorów. Skupiliśmy się na Grecji i Albanii. Wycieczka objazdowa nazwana Klasyczna Hellada mająca trwać 2 tygodnie w marcu przyszłego roku, z noclegami w dwugwiazdkowych hotelach, oferująca śniadania i obiadokolacja kosztuje około 2000 złotych od osoby. Objazd Grecji autokarem przez 9 dni jedynie z zagwarantowanymi śniadaniami kosztuje u innego touroperatora 1600 złotych od osoby. I jeszcze Albania, Macedonia i Serbia autokarem w ciągu 12 dni z dwoma posiłkami dzienne kosztuje blisko 2500 złotych plus 140 Euro. Nie jest to mało wziąwszy pod uwagę, że my jadąc w dwie osoby własnym samochodem, śpiąc na kempingach, przygotowując sobie samemu posiłki z zakupionych produktów, zaledwie od czasu do czasu odwiedzając restauracje celem posmakowania lokalnych specjałów i opłacając z własnej kieszeni wstępy do wszystkich interesujących nas muzeów, jak również wycieczkę statkiem dookoła Lefkady, zapłaciliśmy za miesięczną wycieczkę około 7000 złotych. Paliwo i noclegi kosztowały nas odpowiednio 2200 i 2000 złotych. Dużo? To tylko 875 złotych na tydzień na osobę.


Tym statkiem opłynęliśmy Lefkadę.


Prawdą jest, że bezpośrednie porównywanie takich wycieczek nie jest to końca prawidłowe, że noclegi na kempingach są tańsze od hotelowych, że jadąc na zorganizowaną wycieczkę nie musimy samemu prowadzić samochodu i martwić się jeśli coś się w nim popsuje. Prawdą jest jednak również, że za wydane pieniądze jedziemy tam gdzie my chcemy (a nie organizator wycieczki), zatrzymujemy się i zwiedzamy lub odpoczywamy wtedy kiedy my chcemy (a nie organizator wycieczki), że dobieramy sobie na wakacjach takie towarzystwo jakie nam odpowiada (a nie jesteśmy skazani na nie zawsze miłe osoby, które też wykupiły bilety na naszą wymarzoną wycieczkę), że nie męczymy się godzinami w niewygodnym autokarze i nie pędzimy przez muzea i wykopaliska niczym meteory poganiani przez realizującego program wycieczki przewodnika. Mamy natomiast zagwarantowane podziwianie bez czasowych ograniczeń miejsc, które nam się bardziej od innych podobają, dostosowanie trasy podróży do naszych własnych upodobań i zmienienie jej w każdej, dowolnej chwili tak jak nam wygodniej.


Owoce morza we Florencji.
Wszystko co wyżej napisaliśmy nie znaczy wcale, że w czambuł potępiamy wycieczki objazdowe. Jeśli ktoś, z jakiegokolwiek powodu, nie jest w stanie pojechać własnym samochodem, albo nie potrafi samemu zorganizować wyjazdu, albo wybiera się do bardzo egzotycznego kraju, którego realia zupełnie nie są mu znane, to oczywiście, wyjazd z biurem podróży jest rozsądną alternatywą. Jeśli jednak mamy możliwości i chęci warto rozważyć indywidualny wyjazd. To wyjątkowa, niepowtarzalna frajda i przygoda.

czwartek, 24 listopada 2016

O podróżach na Marsa czyli Międzynarodowe Targi Turystyczne TT Warsaw

Międzynarodowe Targi Turystyczne TT Warsaw, odbywajęce się w stolicy w hali targowej przy ulicy Marsa, stały się faktem. Jak co roku można, spacerując wśród licznych stoisk wystawienniczych, zdobyć sporo informacji o różnych krajach, ich zabytkach, kulinarnych atrakcjach, propozycjach dla turystów łaknących wypoczynku.

Morze folderów

Krajem partnerskim tegorocznych TT Warsaw jest Rumunia. Przyznam szczerze, że właśnie z tym faktem wiązaliśmy największe nadzieje. Wybieramy się na wyprawę do Rumunii, naszym zdaniem fascynującego kraju i mieliśmy nadzieję, że na targach uzyskamy odpowiedzi na wiele nurtujących nas pytań, między innymi dotyczących ciekawych szlaków turystycznych, noclegów w agroturystyce i na kempingach, po prostu informacji o miejscach wartych odwiedzenia, rzadko wspominanych w tradycyjnych przewodnikach. I tu dotkliwe rozczarowanie. Stoisko jest kolorowe, rozśpiewane, pełne folkloru i ludzi. Są garncarze toczący gliniane misy, dzbanki i garnki, na wieszakach wiszą tradycyjne, ludowe stroje, są półki zapełnione wytworami lokalnych rzemieślników.  Wszędzie można też spotkać osoby w strojach ludowych, a kapele prezentują tradycyjną muzykę tego kraju.  Może trochę chaotycznie i mało przejrzyście jest wszystko urządzone, ale z pewnością bardzo kolorowo. 


Rumuński garncarz na targach TT Warsaw

Niestety nie uzyskaliśmy odpowiedzi właściwie na żadne z naszych pytań. Nie ma (przynajmniej dzisiaj, czyli w czwartek nie było) informacji przydatnych indywidualnym turystom, na przykład nie potrafiono powiedzieć nam nic na temat działających w Rumunii kempingów. Oferta materiałów informacyjno – promocyjnych, czyli popularnych folderów była dzisiaj tak uboga, że wręcz kontrastowała z innymi, targowymi stoiskami. Być może rumuńscy wystawcy nastawili się jedynie na kontakty z polskimi touroperatorami, z organizatorami autokarowych wycieczek objazdowych i wczasów pobytowych. Tego nie wiemy. Tak, czy inaczej my interesujących nas informacji nie otrzymaliśmy.
Wypad na targi polecam natomiast osobom planującym wyjazd do Chorwacji. Ten kraj – jak zresztą co roku – ma przygotowaną niezwykle bogatą ofertę materiałów promocyjnych wysokiej jakości. To samo dotyczy Turcji i coraz popularniejszej Gruzji.
W tym roku na TT Warsaw indywidualne stoisko ma włoska wyspa Sardynia. Jej oferta przypomniała nam jak piękne to jest miejsce, i że koniecznie musimy pojechać tam na dłużej. Sporo tematycznych map przygotowanych dla zwiedzających, a także prospekty z fajnymi zdjęciami zachęcają do natychmiastowego pakowania plecaków.

Niewiele, bo to nie Wiatr i Woda, ale jednak żeglarze też coś dla siebie znajdą
Naszą uwagę zwróciło też stoisko okręgu Grodzieńskiego na Białorusi. Polacy do Grodna mogą jeździć od pewnego czasu bez wizy i pewnie stąd tak liczna obecność organizatorów turystyki z tego miasta. Spora oferta i przemili gospodarze odpowiadający chętnie i z pasją na każde pytanie i oferujący pomoc w zorganizowaniu wyjazdu na każdą kieszeń, zachęcają do uwzględnienia tego regionu w wakacyjnych planach.
Po wizycie na TT Warsaw postanowiliśmy też, że w naszych planach wyjazdowych nie może  w przyszłości zabraknąć SriLanki. Pani Dorota, z którą przez dłuższą chwilę rozmawialiśmy na stoisku tego kraju opowiedziała nam o jej samotnej wyprawie do tego kraju i o tym jakie w tej chwili istnieją możliwości zorganizowania indywidualnego wypadu na tę wyspę. Już mamy ochotę na cejlońską herbatkę.
Na targach znajdą pewnie też coś dla siebie osoby chcące odwiedzić Maroko, Indonezję, czy Chiny. Ich stoiska swoim oryginalnym wyglądem przyciągają wzrok.

Grają rumuńskie kapele

To tak w skrócie i na gorąco kilka uwag i przemyśleń dotyczących dzisiejszej wizyty na TT Warsaw. Dodam tylko, że jeśli ktoś planuje wyjazd do Francji, Hiszpanii, Portugalii czy Grecji to wizyta na targach w niczym mu nie pomoże. Oferty tych krajów nie ma, albo jest tak niewielka, że jej nie zauważyliśmy. Jest natomiast kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu przedstawicieli polskich regionów, chociaż prawdziwie bogata oferta turystyczna dotycząca naszego kraju będzie dostępna dopiero na wiosnę na Targach Turystyki i Wypoczynku Lato. 

niedziela, 20 listopada 2016

Z Mistry do Kalamaty cz.IV czyli kolejna porcja wspomnień z Grecji

Agios Nikolaos
Czternasty dzień naszej wielkiej, greckiej wyprawy, 7 września 2016r.:

Grecja pod wodą. Są ofiary śmiertelne i poważne zniszczenia – takie tytuły artykułów znalazłam wieczorem w Internecie, wkrótce po tym gdy rozbiliśmy nasz obóz na kempingu w Kalamacie. Do ich wyszukania skłonił mnie mail od kuzynki z Gdańska. Wyraźnie zaniepokojona pytała czy nic nam się nie stało?
Dziwne pytanie. A co miałoby się stać? I dlaczego?
Ale nieprzyjemne mrowienie wzdłuż kręgosłupa pozostało.

Mailuję. Pytam Ulę o co chodzi? Odpowiada, że w Grecji pogoda narozrabiała, i że się cieszy, że nam nic nie jest, bo są podobno ofiary śmiertelne wielkiej powodzi. Polska telewizja pokazuje powstałe zniszczenia.
Ofiary śmiertelne? Powodzi? Jakiej powodzi? Jest aż tak źle? I gdzie w Grecji jest ta powódź?
Wprawdzie widzieliśmy zalane błotem i zasypane kamieniami drogi, zniszczone i zabrudzone plaże, brudną wodę w rybackich porcikach, nawet kilka pogniecionych przez płynące błoto i to co ono niosło samochodów, ale wyglądało to tylko na spory bałagan. Poza tym wydawało nam się, że zostawiliśmy to już za sobą. Przecież dzisiaj świeci Słońce.


W dole droga z Areopoli do Kalamaty i wioska Limeni
Otwieram stronę internetową TVN Meteo i czytam:


W niektórych miejscowościach jednego dnia spadło 140 litrów wody na metr kwadratowy. Ulewy wywołały powodzie, w których zginęły trzy osoby, a jedna jest zaginiona. Na wyspie Zakintos pojawiła się trąba wodna. Powodzie powstały w miejscowościach ciągnących się w pasie od Salonik do Sparty. Deszcz na drogach wywołał wiele utrudnień dla kierowców. W miejscowości Pirgos woda zalała sklepy i domy. Straż pożarna otrzymała 170 zgłoszeń w miejscowości Kalamata i 30 ze Sparty. Powódź zalała również autostradę w Salonikach. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego - powiedział Panagiotis Nikas, burmistrz miasta Kalamata. - Spadło około 140 l/mkw. deszczu - dodał.

Przecież jesteśmy w Kalamacie. Na kempingu Fare. Przyjechaliśmy godzinę temu.  Jest cicho i spokojnie, wokół stoją kampery, których mieszkańcy nieśpiesznie przygotowują kolacje. Jak to na wakacjach. Dzieciaki biegają grając w piłę. Ktoś jedzie na rowerze. Ktoś inny wraca z zakupami ze sklepu. Starsza pani zamiata liście z rozłożonej przed samochodem kempingowym maty. Dookoła leniwie łażą koty przymilając się o smakołyki z ludzkiego stołu. O minionym deszczu świadczy jedynie mokra ziemia i nasze, żółciutkie jak cytrynki, przeciwdeszczowe płaszczyki suszące się na sznurku. Zmokły wczoraj, w Mistrze.


Na kempingu Fare w Kalamacie
Nasz kemping w Kalamacie leży przy nadmorskim bulwarze
Pytam o deszcz sympatycznego młodzieńca, który wielkim, czarnym „czołgiem” przyjechał do kempingowej recepcji pobrać od nas opłaty. Padało, padało, ale jakieś dwa dni temu – odpowiada.
Czyżby nie zauważył kataklizmu?
Pytam, czy jest bezpiecznie, bo tuż przy kempingu z gór spływa spora rzeczka. Jest wprawdzie trochę poniżej kempingu, ale głośno bulgoce w niej brunatna woda. Facet śmieje się i zapewnia, że możemy spać spokojnie. W innych miejscach Kalamaty, kilkadziesiąt metrów dalej pozalewało, owszem, ale tutaj nic się nie stało.
Nie wygląda na przestraszonego, nawet na zaniepokojonego, więc chyba wszystko jest w porządku, ale po takim oberwaniu chmury powinien przynajmniej troszeczkę być poruszony. Przecież zginęli ludzie. Albo nie chce nas straszyć, albo nie ogląda telewizji.


Na kempingu
Robimy kolację. Już tradycyjnie Andrzej kroi pomidory, ogórki, paprykę, cebulkę i ser feta do sałatki. Dorzuca oliwki. W Grecji żywimy się grecką sałatką. W Polsce nigdy za nią nie przepadałam, ale w tutejszym, oryginalnym wydaniu zachwyciła nasze kubki smakowe. Może to kwestia smaku pomidorów i papryki, wyhodowanych w ciepłym klimacie, wygrzanych w Słońcu i gorąco słodziutkich, a może to tutejsza oliwa zapewnia niepowtarzalny smak potrawie. I ten kukurydziany chleb. Niebo w gębie. Puszysty, niezapomniany. Istna pycha. Poza tym papryka i cebula, z którymi w Polsce nie radzą sobie nasze wątroby, tutaj zupełnie nie szkodzą. Nie obieramy też pomidorów. Ta grecka, pomidorowa skórka jest jakaś cieńsza, kruchsza, smaczniejsza. Efekt klimatu, czy może naszego zauroczenia Grecją?
Do sałatki greckie kiełbaski w naszym, polskim, torebkowym sosie pieczeniowym i ponownie pyszny chlebek kukurydziany. Na deser pomarańcze i melony. Często to jemy. Może niezbyt urozmaicony jadłospis, ale podczas podróży smakuje jak ambrozja. Ambrozja czyli pokarm bogów.  Nieśmiertelności – jak Zeusowi - raczej ten posiłek nie przyniesie, ale młodość…kto wie? 😊
Za nami kawał drogi. Ponad 160 kilometrów z Mistry, 80 kilometrów z Areopoli.
Wyciągam się na turystycznym krzesełku, zamykam oczy i przypominam sobie ostatnie kilka godzin:


Limeni
Tylko nieliczne zabudowania wokół Limeni są zrujnowane
Droga łącząca Areopoli z Kalamatą biegnie wzdłuż wybrzeża i jest wielce urokliwa. Nie przypomina wprawdzie autostrady, jest bowiem stosunkowo wąska, kręta i bez poboczy, ale za to w miarę gładka i niezbyt ruchliwa. To zbliża się to oddala od morza. Raz wijąc się zboczami gór niczym wstążeczka, innym razem jak lamówka przylegając do wody. Mijamy Limeni, mały porcik, z którego korzystali i pewnie nadal korzystają mieszkańcy Areopoli. To niewielka miejscowość. Poza sezonem – a mamy przecież wrzesień – wygląda bardzo sennie i pusto. Kamienne domy, jak wszędzie na Mani, są czworokątne, zwarte, przypominające wieże, w których bronili się przed atakami sąsiadów zadziorni mieszkańcy tego półwyspu. Niektóre się rozpadają, ale większość prezentuje się okazale, jakby dopiero przeszły renowację. Właśnie w tej miejscowości swój dom-pałac miała, wielce dla greckiej niepodległości zasłużona, rodzina Mavromichalis. W sezonie Limeni gości z pewnością wielu turystów. Dzisiaj zaledwie kilka osób odpoczywa na niewielkiej, betonowej plaży. Odnosimy wrażenie, że miasteczko powoli układa się do zimowego snu.


Wieże w Limeni
Droga wiedzie wśród oliwnych gajów odgrodzonych od jezdni malowniczymi, kamiennymi murkami. Sporo wysiłku musiało kosztować ich ułożenie. Pstrykam fotki z okna samochodu, bo na postój jest zbyt kręto i zbyt wąsko.


Droga z Areopoli do Kalamaty
Góry Tejget, których zbocze teraz trawersujemy są, puste, kamieniste i suche. Jak na całym Mani. Od czasu do czasu mijamy urocze osady z wszechobecnymi kamiennymi domami. Kamień jako budulec jest charakterystyczny dla Europy Południowej. Nic dziwnego. Buduje się na ogół z tego co jest pod ręką, a lasów rośnie tu niewiele, żeby nie powiedzieć wcale, za to skał wszędzie pod dostatkiem. My, ludzie północy, budowaliśmy z drewna, bo puszcze gęsto porastały okolice, w których żyli nasi przodkowie. Niestety nasze budowle bardzo często pochłaniał ogień. Te kamienne są znacznie trwalsze.


Charakterystyczne dla Półwyspu Mani wieże są widoczne w wielu miejscowościach

Oliwki i kamienie
Jedziemy dalej. Jeszcze stosunkowo niedawno, przed zbudowaniem w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, drogi łączącej Kalamatę z Areopoli, do wielu, nadmorskich, rybackich wiosek dotrzeć można było jedynie od strony morza. Dzisiaj stały się turystycznymi atrakcjami tego regionu Grecji. Agios Nikon, do której wjeżdżamy, leży wprawdzie w pewnej odległości od brzegu, ale również zwraca uwagę turystów. Zwłaszcza tych preferujących górskie wędrówki.


Ag.Nikon

Ag.Nikon
Po kilku kilometrach dojeżdżamy do kolejnej wioski. Nazywa się Lagkada. Zatrzymujemy się, by obejrzeć tutejszy kościół Przemienienia Zbawiciela. Pochodzi z czternastego wieku i jest jednym z wielu monastyrów, jakie można podziwiać na Półwyspie Peloponeskim. 


Lagkada

Monastyr Przemienienia Zbawiciela w Lagkadzie

Monastyr w Lagkadzie
Stare monastyry w Grecji to częsty widok

Przydrożna świątynia

Lagkada
Drzwi są otwarte, więc bez problemu wchodzimy. Oglądamy freski. Niestety tych widocznych jest mało. Większość pokrywa tynk. Szkoda. Są równie wiekowe jak mury, na których je wymalował artysta. Patrzymy w oczy świętych „przyglądających” nam się z zaciekawieniem ze ścian. Kościół jest otwarty mimo, że na wiejskiej ulicy nie ma właściwie ludzi. Tylko miła pani, prawdopodobnie mieszkanka Lagkady, która zjawiła się natychmiast po naszym wejściu do świątyni, dyskretnie pilnuje, żebyśmy czegoś nie podwędzili😊. Chętnie udziela informacji. W Polsce po prostu zamyka się kratę, albo kościelne wrota i tyle. A szkoda, bo na polskich wsiach są poukrywane prawdziwe perełki.


Monastyr w Lagkadzie

Monastyr w Lagkadzie

Freski w monastyrze w Lagkadzie

Freski w monastyrze w Lagkadzie
Białe obłoki pokryły niebo. Do Kalamaty zostało kilkadziesiąt kilometrów. Niepokoją nas jednak coraz liczniejsze ślady ulewy. Musiało tu nieźle padać. Droga zaczyna coraz bardziej przypominać tę z okolic Githio i Skali. Czerwone błoto na drodze i kamienie, które sprzątają kierowcy i pasażerowie zatrzymujących się pojazdów. Już wiemy, że wczorajsze urwanie chmury Kalamaty nie ominęło.


Ślady ulewy i potopy

Po ulewie trzeba jechać bardzo ostrożnie
Zjeżdżamy z drogi w prawo, do rybackiej wioski Agios Nikolaos. Klimatyczny, grecki porcik, pełen tawern i knajpek serwujących owoce morza, dzisiaj pełen jest brązowej mazi. Trochę zaskoczeni tym co musiało się tu wydarzyć oglądamy zniszczenia, chociaż najwyraźniej mieszkańcy zrobili już pierwsze porządki. Nakryte obrusami stoliki, niebieskie krzesełka czekają od rana na głodnych wczasowiczów. Nieliczni jeszcze o tej porze ludzie siedzą przy stolikach, popijając kawę i piwo, jak gdyby w nocy nie było nawałnicy. Tylko brunatna, brejowata, pełna połamanych badyli woda w porcie przypomina o kataklizmie. I kilka pogniecionych samochodów stojących nieopodal, zepchniętych jeden na drugi przez gwałtowną powódź. I błoto. I brunatne morze po horyzont. Dobrze, że nas tu zeszłej nocy  nie było.


Ag.Nikolaos po ulewie

Po ulewie w Ag. Nikolaos

Porcik w Ag.Nikolaos

Woda zbrązowaiała

Agios Nikolaos

Mokro jest w Ag. Nikolaos

Greckie tawerny czekają na gości
Ag. Nikolaos nie jest miejscowością z długą historią. Dawniej nazywała się Sellinitas co według jednych znaczy po prostu wioska, a według innych ma coś wspólnego z księżycem. Dlaczego nazwę zmieniono nie bardzo wiadomo, ale starsi mieszkańcy jeszcze czasami używają tej dawnej. Po II wojnie światowej Ag. Nikolaos opustoszała, podobnie jak inne osady w tej okolicy. Dopiero budowa szosy Kalamata – Areopoli dała szanse rozwoju turystyki, a więc i całej wsi.


Agios Nikolaos
Agios Nikolaos
Jak już mówiłam Agios Nikopolis wielką i długą historią poszczycić się może, ale w Grecji jak to w Grecji, historii, mitologii lub legend zawsze i wszędzie można się dogrzebać. Wystarczy tylko chcieć. Chciałam i znalazłam. Otóż podobno na plaży niedaleko Ag. Nikopolis wylądował, płynący porwać Piękną Helenę, Parys. Nie jestem jednak przekonana, czy, można w tę opowieść tak na sto procent wierzyć, bo musiałby się biedaczek przez Góry Tajget do Sparty przedostać, a przecież wygodnej drogi jeszcze wtedy nie było. Rozsądniej by ów zauroczony młodzieniec zrobił zawijając do spartańskiego portu Githio, zwłaszcza, że nie przybył do Sparty potajemnie tylko oficjalnie, z wizytą do męża Heleny, Menelaosa. I porwał biedakowi żonę, w wyniku czego panowie Grecy zabijali się pod Troją przez 10 lat, ale o tym to już każde dziecko wie.


Urokliwe wioski przy drodze do Kalamaty

Z drogi podziwiamy piękne widoki.

Przejeżdzamy przez wioski i wioseczki tak różne od naszych rodzimych

Owocujące opuncje przy drodze
Otwieram oczy i wracam do rzeczywistości. Kempingowe krzesełka uwierają już trochę w tyłeczki więc postanawiamy iść na wieczorny spacer po plaży. Do zachodu Słońca zostało kilkanaście minut. Mijamy pustą budkę recepcyjną, przygotowującą się na przyjęcie gości ogromną restaurację przylegająca do kempingu Fare, przechodzimy przez ruchliwą, mimo późnej pory, drogę i jesteśmy na plaży. Duża, prawie piaszczysta, czyli pokryta drobnym żwirkiem, z malowniczo powiewającymi na wietrze trzcinowymi parasolami. Była by fajna, gdyby nie miniona powódź. Dzisiaj zawalona jest wszystkim co z gór razem z hektolitrami deszczówki spłynęło. Pełno patyków, patyczków, badyli, desek, a przecież wyraźnie widać, że już tu ktoś sprzątał. Musiało być bardzo groźnie.


Plaża w Kalamacie

Plaża w Kalamacie

Plaża trochę zniszczona
Jak tak na te resztki bałaganu patrzę to myślę sobie, że Kalamata ma pecha. Dość często nawiedzały to miasto trzęsienia ziemi, a to z września 1986 roku do tego stopnia zrujnowało domy, że dzisiaj trzeba dobrze szukać, by dopatrzeć się resztek osiemnastowiecznej i dziewiętnastowiecznej zabudowy. Zginęło wówczas 20 osób, 80 zostało rannych, zawaliło się kilka bloków, 20% wszystkich budynków rozebrano, bo nie nadawały się do odbudowy. Wszystko przez płyty tektoniczne (afrykańską i euroazjatycką), które pchały się, pchają i będą pchały na siebie. Ale starej Kalamaty, jak i wielu innych, greckich miasteczek, już nie ma.


Niewiele starych domów zostałow w Kalamacie po trzęsieniu z 1986 roku

Ulice Kalamaty

Pozostałości dawnej zabudowy Kalamaty

Bulwar w Kalamacie

Nowa Kalamata
Wracamy nadmorskim bulwarem wysadzonym palmami. Za nami błyszczą wieczorne światła nadmorskiego centrum miasta. Nie powiedziałabym, że Kalamata to piękne miejsce. Ma jednak swoja historię i tradycje. Istniała już w okresie mykeńskim, ale nazywała się wówczas Fares. Zapisała się też w historii greckiego, wielkiego powstania narodowego przeciw Turkom, w 1826 roku. Właśnie Kalamatę, jako pierwsze miasto, wyzwolili powstańcy.


W Kalamacie dzień jak co dzień. Rybacy wrócili z połowu

Malutkie te greckie kutry w Kalamacie.

Odważni greccy rybacy wypływają tymi skorupkami na połów

Port rybacki w Kalamacie
Dzisiaj znana jest przede wszystkim z produkcji oliwek i z tańca.
Oliwki są wyjątkowe. Pochodzą z drzew specjalnej odmiany. Charakteryzują się tym, że mają liście większe od przeciętnych. Owoce są mięsiste i co najbardziej charakterystyczne zrywane są fioletowe, a więc dojrzałe. Żeby ich nie uszkodzić nie można owoców obtrząsać z drzewa, jak to się robi przy zbiorze oliwek przemysłowych. Trzeba je zbierać ręcznie. Podobno smakują wybornie. Jeśli natomiast chodzi o taniec to nazywa się on kalamatianos. Ludzie trzymają się za ręce i w rytm muzyki tańczą po okręgu. Grecy lubią wspólnie tańczyć. To ich jednoczy. Od 1995 roku odbywa się też w Kalamacie Międzynarodowy Festiwal Tańca. Może nie od razu był międzynarodowy, ale dzisiaj ma już swoją renomą.


Woda po burzy
Brunatna woda chlupie w morzu. O kąpieli trzeba zapomnieć, bo jak tu wejść do tej zawiesiny pełnej gliniastych, zmąconych osadów wody. No i nikt nie zagwarantuje, że na dnie nie leżą dechy z gwoźdźmi. Jutro jedziemy do Olimpii. Miejmy nadzieję, że limit kataklizmów na naszej drodze już się wyczerpał. No bo co by jeszcze mogło być? Trąba powietrzna?