sobota, 23 września 2017

Węgierski wodny świat



Basenów nie lubię. Obtłukuję sobie w nich nogi o twarde kafelki, wdycham chlor, albo może jakieś inne odkażające opary, obijam się o pływających ludzi i na ogół marznę. Okropność. Dlatego gdy Andrzej zaproponował odpoczynek w Hajduszoboszlo pomyślałam: przecież jeden dzień jakoś wytrzymam. Zostaliśmy jednak dłużej, a potem pojechaliśmy jeszcze do term, do Miszkolca. I wszędzie robiliśmy to, za czym nie przepadam: moczyliśmy się w basenach. I było super.
Hajduszoboszlo to nieduże i niebrzydkie, ale samo w sobie niczym się nie wyróżniające miasteczko położone na Wielkiej Nizinie Węgierskiej, niedaleko Debreczyna. Można byłoby je spokojnie i bez żalu ominąć gdyby nie woda. Gorąca woda.

Baseny i Aqua Palace w Hajduszoboszlo

Hajduszoboszlo nie miało kiedyś w nazwie „hajdu”. Znano je po prostu jako Szoboszlo. Była to zwyczajna wioska, w której mieszkali niczym nie wyróżniający się ludzie, dzielnie uprawiający swoje pola i hodujący zwierzęta. Jest to jednak miejscowość z długą historią. Wiadomo na przykład, że istniała już w drugiej połowie XI wieku, bowiem w 1075 roku ówczesny król węgierski Geza I w wydanym przez siebie dokumencie dotyczącym podatków wspomniał tę wieś. Tak na marginesie: Geza I był trochę Polakiem. Jego mamą była córka polskiego króla Mieszka II Lamberta, której rękę otrzymał za to, że pomógł Mieszkowi w walce z Pomorzanami. Geza urodził się też w naszym kraju. Jego tatuś mieszkał u nas w czasie, gdy był niemile widziany w swojej ojczyźnie. 

Geza I - prawda, że widać po nim polskich przodków 😂
Ale wracając do Szoboszlo: zostało ono Hajduszoboszlo dzięki nadaniom Istvana (Stefana) Bosckai księcia Siedmiogrodu. Otóż na początku XVII wieku, chcąc wyzwolenia i zjednoczenia swojej węgierskiej ojczyny, wzniecił on powstanie przeciw Habsburgom. Odniósł sukces, pokonał wrogów, tytułował się nawet królem Węgier. W jego armii walczyli tak zwani hajducy. Byli to w zasadzie bałkańscy rozbójnicy-partyzanci, ale jako, że przeciwstawiali się Turkom (Turcy okupowali wówczas sporą część południowej Europy) ludność uważała ich za bohaterskich mścicieli. Coś jakby Robin Hood i Janosik w jednym, tyle, że znacznie liczniejsi. No i właśnie 700 hajduków w 1606 roku dostało od Stefana Bosckai domy i nadania w Szoboszlo i innych wioskach tego terenu. I stąd to „hajdu” w nazwach wielu miejscowości w okolicy. 

W Hajduszoboszlo można też popływać rowerem wodnym po jeziorku 
Jeziorko mieści się na terenie basenów i jest dodatkowo płatną atrakcją

27 – 28 sierpnia 2017 roku

Przez szeroką bramę wjeżdżamy na teren kempingu Hajdu. Kilka godzin temu pożegnaliśmy Rumunię i zawitaliśmy na Węgry. Jest piątkowy wieczór, z nieba leje się potworny żar. Temperatura zbliża się niepokojąco do czterdziestu stopni Celsjusza. W samochodzie ułatwiała życie klimatyzacja, ale na zewnątrz czujemy się jak grzanki w piekarniku. Bez mała słychać jak skwierczymy. Jadąc tu obawialiśmy się, że do Hajduszoboszlo przyjadą tłumy spragnione w upał wodnej ochłody i w związku z tym na kempingu będzie ścisk. No i pomyłka. W oddali widać zaledwie kilka niewielkich namiocików. Po prostu pustki. W Hajduszoboszlo są dwa kempingi. Jeden jest położony przy basenach (tam było dużo więcej osób), jest droższy, ale bilety wstępu do wodnego raju mają tam w cenie noclegów. Drugi kemping – właśnie Hajdu – jest w miasteczku, dziesięć minut drogi od basenów, tańszy, oferujący kupno biletów na baseny ze zniżką. Wybraliśmy Hajdu. 


Miejska tablica informacyjna nie kłamie. Jest 37 stopni Celsjusza

Wieczorny spacer po Hajduszoboszlo. W tle słynna dzwonnica z nie mniej słynnymi aluminiowymi dzwonami podarowanymi miastu przez urodzoną w Hajduszoboszlo ludwisarkę.
Wchodzimy do recepcji. Blondyneczka za ladą wstaje z krzesełka, spogląda na nas uważnie i niezłą polszczyzną pyta czy jesteśmy Polakami. No pewnie, że jesteśmy. Do Hajduszoboszlo przyjeżdża wielu rodaków, więc kelnerzy, recepcjoniści, sklepikarze znają sporo słów po polsku, dużo też rozumieją, a większość informacyjnych napisów i menu w restauracjach na polską wersję. Jednak nasza interlokutorka wszystko rozumie i co ważniejsze odpowiadając nie ma problemów z doborem słów. Skąd pani tak dobrze zna nasz język? – pytamy. Nauczyłam się – odpowiada. Nie drążymy tematu, ale skwapliwie korzystamy z okazji i dowiadujemy się wszystkiego, czego potrzebujemy i czego nie potrzebujemy na temat basenów. Jutro tam pójdziemy.

Aquapark w Hajduszoboszlo - by tam wejść trzeba wykupić dodatkowy bilet

Jeśli komuś znudzi się moczenie w basenie może pograć w mini golfa

Basenów na powietrzu jest w Hajduszoboszlo kilkanaście. Są bardzo różnorodne. Ten na zdjęciu przeznaczony jest dla sportowców 😄
Hajduszoboszlo słynie z wód termalnych. Gigantyczny kompleks basenów upodobali sobie zwłaszcza (poza Węgrami) Polacy i Rumunii. Dzisiaj przyjeżdżający tu turyści, chcąc zrobić przyjemność swojemu ciałku, zostawiają w kieszeniach lokalsów sporo kasy. Jednak przez całe stulecia istnienia osady ani mieszkańcy Szoboszlo, ani Hajduszoboszlo nic o gorących źródłach głęboko pod ziemią ukrytych nie wiedzieli. Wszystko zmienił i hajdukową wioskę w Europie rozsławił na początku XX wieku nijaki Ferenc Pavai Vajna, węgierski geolog. 25 października 1925 roku, wspólnie z inżynierem górnictwa Ferencem Bohm, poszukując węglowodorów wywiercił w ziemi bardzo głęboką (1090 m) dziurkę, z której wystrzeliły w niebo gaz ziemny i gorąca woda. Naprawdę gorąca. Ma 73 stopnie Celsjusza i do basenowego użytkowania jest schładzana. I w ten oto sposób zaczęło się uzdrowiskowe – rekreacyjne życie mieszkańców Hajduszoboszlo.

Nowe wejście do kąpieliska

A to starsze wejście, bliżej centrum miasta
Noc minęła spokojnie, mimo że kemping Hajdu leży blisko drogi i troszkę słychać jeżdżące po niej autka. Szybko połykamy lekkie śniadano, wkładamy kostiumy kąpielowe, pakujemy ręczniki i kupiwszy w recepcji bilety wejściowe na baseny (na kempingu Hajdu bilet kosztuje 1600 Forintów za osobę, bez wejścia do Aquaparku i zamkniętego, leczniczego Spa) ruszamy na spotkanie z wodnym światem. Jest wczesne przedpołudnie, ale Słońce przystąpiło już do pracy, więc z każdą chwilą robi się coraz goręcej. Dziesięciominutowy spacerek ulicami Hajduszoboszlo pozwala poznać miasteczko. Dużo zieleni, liczne hotele i pensjonaty, kilka, no może kilkanaście restauracyjek raczej średniej klasy, kilka sklepów i budek z pamiątkami oraz sprzętami przydatnymi na basenie – tyle zauważyliśmy w centrum. Peryferie pewnie należą do stałych mieszkańców tej mieściny. Docieramy do imponującego swoją architekturą, nowego wejścia na baseny. Dokupujemy za 1000 Forintów tak zwaną kabinę, czyli własną, zamykaną na klucz przebieralnię i wchodzimy do środka. No ładnie. Mamy dopiero 10.30, a ludzi chyba jest tu więcej niż wody. Sobota. Zjechały całe Węgry i z pewnością pół Polski. Te dwa języki dominują. 

Plażowe namiociki, leżaki, kocyki porozkładano wszędzie gdzie się tylko dało

Tak zwana śródziemnomorska plaża - w sobotę pełna ludzi

Basen z brunatną, gorącą wodą też pełen

Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy jest tłok i chaos. O rany. Gdzie nas przygnało i jak niby mamy w takim tłumie wypocząć?
Po splątanych jak spruta wełna uliczkach i ścieżkach przelewa się wielonarodowościowa fala półnagich ludzi w różnym wieku. Na szaroburych, wyschniętych na pył, posypanych suchymi liśćmi klepiskach, które zapewne wiosną były trawnikami, leżą na kocykach, ręcznikach i leżakach ludziska. Większość to młodzi rodzice z dziećmi, które jak szalone biegają dookoła próbujących odpoczywać mam i tatusiów. Wzdłuż części ścieżek stoją budy i budki, z których serwowane są wszelakiej maści fastfoody, przekąski, napoje, obiady, lody, ciastka i inne specjały. Jest tego tyle, że mimo soboty, w porze obiadowej z pewnością nie będzie do tych małych restauracyjek kolejek. No i jest woda, w kilkunastu przeróżnych basenach. Pierwsze wrażenie sprowadza się do jednego – natychmiast stąd wiać. Ale może jak się troszkę przyzwyczaimy do otoczenia, to będzie fantastycznie?

Baseny z chłodniejszą wodą były mniej zatłoczone

Dla dzieci są baseny z atrakcjami

Hajduszoboszloskie Morze Śródziemne z czymś na kształt statku pirackiego w tle
Pierwsze kąpielisko otwarto w Hajduszoboszlo już w 1927 roku. Ciepła woda i piaszczysta plaża przyciągały turystów. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku rozpoczęto intensywną modernizację obiektu, która zakończyła się na początku obecnego stulecia. Dzisiaj uzdrowisko Hajduszoboszlo może się pochwalić Aquaparkiem, spa i kompleksem otwartych basenów. Właśnie w tych basenach przyszliśmy się pomoczyć. Jest ich kilkanaście, mają różną głębokość i różna temperaturę wody. Są więc płyciutkie baseny dla maluchów, głębsze dla dzieci, jest basen przypominający basen olimpijski, i taki, który ma imitować Morze Śródziemne z czymś na kształt plaży, sztucznymi falami, pirackim statkiem w oddali i ogonem wieloryba wystającym z wody (wieloryby w Morzu Śródziemnym?). Jest też basen, w którym co jakiś czas pojawiają się gigantyczne fale – specjalny gong zwołuje ludzi, którzy pędzą wtedy do tego basenu z wszystkich stron, a następnie krzyczą i piszczą skacząc w „atakującej” ich wodzie. No i są baseny spa, z leczniczą, brunatną wodą w temperaturze od dwudziestu kilku do trzydziestu ośmiu stopni Celsjusza, z masującymi bąbelkami, z ławeczkami do siedzenia w środku. Postanowiliśmy spróbować wszystkiego do czego dawały nam dostęp wykupione bilety. 

Basen dla maluchów

Głęboki basen, który nazwaliśmy "olimpijskim"

A w tym basenie co jakiś czas wytwarzane są wielkie fale
Decyzja o wykupieniu kabiny okazuje się bardzo rozsądna. Pomieszczenia są spore, ułatwiają zmianę ubrania, pozwalają bezpiecznie zostawić rzeczy. Po kluczyk zgłaszamy się do  młodej dziewczyny w białym fartuszku urzędującej nieopodal. Szkoda, że nikt wcześniej nas nie uprzedził o konieczności wpłacenia 500 Forintów kaucji. Na szczęście mamy przy sobie pieniądze. Płacimy i dostajemy błękitną bransoletkę z przyczepionym do niej kluczykiem. Zakładam ją na przegub ręki i już do końca dnia nie wypuszczam klucza z dłoni. Taka fobia, że zgubię. Szybko znajdujemy naszą przebieralnię, zostawiamy rzeczy i idziemy się kąpać. Tłum ludzi gęstnieje. 

Kabiny, bardzo przydatne rozwiązanie. Można też wykupić sobie skrzynkę depozytową, jeśli ktoś zabiera na basen coś bardzo cennego, a nie wierzy w ludzką uczciwość

W tym basenie woda była ciepła, miała około trzydziestu stopni Celsjusza

Brązowa ciepła woda i bąbelkowe masarze - nic dziwnego, że tłoczno
Tutejsza woda nie tylko nie jest zwyczajną kranówką, ale nie jest też zwykłą słodką wodą. Naukowcy stwierdzili, że to woda morska, tylko z bardzo starego, rzec by można mocno pradawnego morza i w dodatku rozcieńczona w stosunki 1 do 5. To pradawne morze to tak zwane Morze Panońskie. Zalewało ono te tereny w triasie, a teraz znajduje się głęboko pod ziemią. Woda ma wyjątkowe właściwości lecznicze, zawiera przeróżne wartościowe pierwiastki i pomaga w wielu chorobach. Wszystkich zainteresowanych szczegółami odsyłamy na stronę internetową Uzdrowiska Hajduszoboszlo

Czekamy na bąbelki

W tym basenie woda ma 38 stopni Celsjusza. Lekarze zalecają, by nie siedzieć w niej dłużej nież 20 minut

Nad częścią basenu zainstalowany jest ocieniający dach. Bardzo przydatne  rozwiązanie w upał
Pierwszy basen do którego wchodzimy to ten imitujący Morze Śródziemne. Jest ogromny, z dosyć chłodną wodą, więc ludzi w nim kąpie się niezbyt wielu. Pływamy, macamy betonowy ogon wieloryba, z którego leje się na nasze głowy woda, ale po chwili mamy dosyć. Idziemy szukać kolejnych atrakcji. Trafiamy do basenu z mocno brunatna wodą, w której ludzie drzemią siedząc na betonowych ławeczkach. Zdejmujemy buty, wchodzimy do wody i …. . O rany, ale gorąca. Zerkamy na tablicę informacyjną. Ma 38 stopni Celsjusza. Fajnie. Coraz fajniej. Siedzący na stołku młody ratownik z dziwną fryzurką gwiżdże co jakiś czas swoim gwizdkiem i grozi palcem ludziom zbytnio rozrabiającym w basenie. To miejsce, w którym się odpoczywa i zażywa leczniczych kąpieli. Ma być spokój. Przestajemy widzieć ludzką tłuszczę moczącą się w wodzie obok nas. Znajdujemy miejsce na ławeczce w wodzie, siadamy, rozluźniamy wszystkie mięśnie i odpoczywamy. Po prostu Raj.




Do końca dnia raz po raz zmieniamy baseny. Wchodzimy do cieplejszej, albo do zimniejszej wody. Zażywamy bąbelkowych masarzy i  skaczemy wraz z rozradowanym tłumem przez sztuczne fale. Jak dzieci. Już nam tłok nie przeszkadza. Jutro, zamiast wracać do Polski, znowu tu przyjdziemy.

Fajnie było

niedziela, 17 września 2017

Witajcie w krainie dzieciństwa - marmaroski Breb






Niewiele brakowało, a ominęli byśmy to miejsce. Postanowiliśmy tam nie jechać mimo zachęcających opinii na temat mieszczącego się w tej wsi kempingu. A dlaczegóż to chcieliśmy zrezygnować z noclegu w miejscu, którym zachwycało się ogromne grono internautów-podróżników? Otóż wszyscy, jak jeden mąż, pisali o fatalnej drodze dojazdowej. Filmik nakręcony przez motocyklistę pokazywał głównie dziury i to na dłuższym odcinku wąziutkiej pseudo asfaltowej dojazdówki. Forduś to nie młodzieniaszek, swoje latka ma, przeglądu przed wyjazdem nie przeszedł, szkoda by było gdyby rozkraczył się na jakimś marmaroskim ubytku drogowym, wśród północno rumuńskich „dzikich pół” i to późnym wieczorem. I tu wtrącił się tak zwany ślepy los. Kemping w Sapandzie zajęła wycieczka kilkunastu słowackich kamperów. Kemping w miejscowości Syhot Marmaroski z "za płota" wyglądał wprawdzie porządnie, ale lokalizacja, daleko od centrum miasta, nie przekonywała. Postanowiliśmy więc zaryzykować podwoziem Fordusia i jak zwykle diabeł okazał się nie taki straszny jak go malują. 

Stóg na łącze, z lewej, za drzewami stoi Forduś

Rumuńska wieś ma różne oblicza. Wystarczy tylko wspomnieć pełną wypasionych domów-rezydencji miejscowość Certeze, dziwaczny efekt dorabiania się jej mieszkańców na saksach - pisaliśmy o tym w tekście zatytułowanym Witajcie w zamierzchłych czasach, czyli Rumunia po raz pierwszy. W większości jednak rumuńska, a na pewno marmaroska wieś, jedną nogą stoi jeszcze w poprzedniej epoce i dlatego ludziom takim jak my, troszkę starszym od nastolatków, tak bardzo przypomina dzieciństwo i wakacje spędzane u dziadków. Jest to nadal wieś tradycyjna, pracujących ludzi można zobaczyć na polach, a wieczorami starsze panie i panowie siadają na ławkach przed bramami wjazdowymi na podwórka, pozdrawiają sąsiadów, wymieniają ploteczki, obserwują drogę tak jak robili to kiedyś nasze babcie i nasi dziadkowie. Polska wieś jest już inna, nowoczesna (cokolwiek by to miało znaczyć), pola są opustoszałe, bo wszystkie prace polowe wykonuje się przy pomocy maszyn ścinających, zbierających i zwijających wszystko co tylko trzeba ściąć, zebrać i zwinąć, nikt więc widłami stogów (to takie góry siana ułożone na polu – informacja dla młodych ludzi nie wiedzących już co to są stogi) nie układa, nikt kosą trawy nie kosi, natomiast wieczorami ludzie siedzą przed telewizorami, komputerami lub ze smartfonami w dłoniach i nikt przed dom nie wychodzi, bo by co najwyżej doczekał się kataru, a nie sąsiada.
Tak, Rumunia to zdecydowanie piękne wspomnienie naszego dzieciństwa.

Takiego siwka w drewnianej stajence dawno nie widzieliśmy

Gospodyni przyniosła obrok, poklepała - o konia trzeba dbać

Na eternitowym daszku kogut flirtuje z kurami

Nie było łatwo znaleźć skryte u stóp góry Gutai Breb. W Rumunii, a na pewno w Marmarosz, drogowskaz informujący o kempingu umieszczany jest dopiero na bramie wjazdowej – takie niestety mamy doświadczenia – nawet jeśli kemping, tak jak w przypadku kempingu Babou w Breb,  usytuowany jest daleko od głównej szosy. Wcześniej nie ma żadnych tablic informacyjnych, żadnych znaków. Troszkę więc trzeba było poszukać, troszkę się porozglądać i troszkę popytać. 





Na kempingu Babou wisi plan wioski Breb
22 sierpnia 2017

Minąwszy miejscowość Ocna Sugatag, w której już w XIV wieku były kopalnie soli, a która dzisiaj jest słynącym z wód solankowych spa, zaczynamy intensywnie wypatrywać polnej drogi skręcającej pod kątem blisko stu osiemdziesięciu stopni w prawo. Tyle tylko wiemy o dojeździe do kempingu Babou. Takie informacje wyczytaliśmy z mapy umieszczonej za szybą nieczynnej informacji turystycznej w Ocna Sugatag. Szukamy, szukamy i wreszcie jest droga: bardzo wąska, ale asfaltowa, może troszkę dziurawa, ale w sumie nienajgorsza, prowadzi zboczem wzniesienia do dolinki, w której „rozsiadła się” jak kwoczka na jajkach, skrywająca się w zieleni ogrodowych drzew, spora wioska. Najwyraźniej przed nami leży poszukiwany Breb. 

Skryta wśród drzew wioska Breb

Na łąkach stoją stogi siana

Droga przez Breb
Powolutku zjeżdżamy do owej wzbudzającej zachwyt internautów osady. Na zielonych łąkach stoją, jak wielkie, złocące się w słońcu mufiny szaro-żółte stogi siana. Zgromadzona w nich trawa, którą deszcz pewnie wielokrotnie spłukał, już dawno wyschła i straciła naturalny kolor. Widok jest bardzo malowniczy. Zatrzymujemy Fordusia i chłoniemy obraz, pamiętany z polskiej wsi lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, polskiej wsi naszego dzieciństwa. Jeszcze jedna chwilka zachwytu, haust wspomnień i ruszamy na poszukiwanie kempingu Babou. Jest gdzieś we wsi, do której właśnie wjeżdżamy.

Za drewnianymi sztachetami leżą pryzmy obornika

Niektóre domy już dawno opustoszały

Obórka, a za obórką sławojka i kupa gnojka😃

Gnojóweczka spływa do rzeczki, napić to byśmy się tej wody z rzeczki nie napili, ale nie śmierdziało przyznać trzeba.
Wzdłuż drogi ciągną się poczerniałe z upływu czasu, drewniane płoty otaczające chłopskie zagrody. Od czasu do czasu równo zbite, drewniane sztachetki zastępuje brama wjazdowa na podwórko. Niektóre bramy są zwyczajne, zrobione z metalowych prętów, ale wiele z nich to dzieła sztuki. Wysokie, drewniane, misternie zdobione. Coś jakby wrota do minionego świata. Część jest mocno nadgryziona zębem czasu, wiele jednak jest nowych. Widać, że tutejsza tradycja nie zaginęła, że nadal jest ważna dla mieszkańców Breb. W Syhodzie planowaliśmy odwiedzić tamtejszy skansen, jednak musieliśmy zmienić plany. Teraz wiemy, że żal był zbędny. Jesteśmy w więcej nić w skansenie. Jesteśmy w prawdziwej, tradycyjnej wsi. 

Niektóre bramy są już nadgryzione zębem czasu

Niektóre bramy są stosunkowo nowe

Niektóre to dzieła sztuki

Droga przez Breb prowadząca na kemping. Z prawej, na płocie pierwszy znak informacyjny

Super brama
Forduś wolniutko, kółko za kółkiem pełznie przez wioskę Bred, a my podziwiamy widoki. Kończy się wąziutki asfalt, zaczyna wysypana białym tłuczniem wiejska droga. Wiejska, ale dobra. Co chwila trafiamy na rozwidlenie. Istny labirynt. Miejscowość jest piękna i malownicza, fajnie jest po niej pojeździć, ale przecież trzeba znaleźć miejsce na nocleg. Zza kolejnego zakrętu wyłania się młody chłopak z głowa w blond dredach. Nienaganną angielszczyzną wyjaśnia jak dotrzeć do kempingu. Jak nic turysta na spacerze. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i na płocie zauważamy drewniany drogowskaz informujący, że kemping Babou jest tuż tuż. 

Teoretycznie zwyczajna furtka

W Breb są też nowe domy

Breb - niektóre, odremontowane domy można wynająć. Wystarczy pogrzebać w Internecie
Dojeżdżamy do kempingu. Miejsce jest urokliwe. Wielka łąka, na której stoi kilka samochodów i namiotów nie ma oświetlenia, ale ma podłączenia do prądu. Udekorowane kwiatkami stoły i krzesełka porozstawiane są po całym terenie. Można usiąść, coś zjeść, pogadać. Wysiadamy i idziemy szukać właściciela. Trzy drewniane, małe domki ustawione w podkowę były pewnie kiedyś domem mieszkalnym i zabudowaniami gospodarczymi. Przez furtkę wchodzimy na podwórko. Po schodach zbiega z ganku młody człowiek. 

W tym domu mieszkają obecni właściciele gospodarstwa i kempingu 
Na łączce stoją samochody i namioty

Przy rozstawionych stolikach można posiedzieć, coś zjeść, pogadać
W tym budynku jest dzisiaj hostel - na dole kuchnia, na górze pokoiki, z tyłu łazienki

Kuchnia w hostelu
Kemping prowadzą Matthijas i Evelina, młodzi ludzie z Holandii zauroczeni rumuńską, i nie tylko rumuńską, przyrodą i tradycyjnym sposobem życia jaki tu nadal prowadzą ludzie. Gospodarstwo, w którym gościmy, a które kupili młodzi ludzie, należało dawniej do „ich rumuńskiej babci”. Tak nazywają mieszkającą tu do dzisiaj byłą właścicielkę posesji. Kilkadziesiąt lat temu Pani Babcia zbudowała wspólnie z mężem małe ranczo w oddalonym od świata i zapomnianym przez wszystkich Breb. Dzisiaj mówiący różnymi językami turyści śpią w namiotach na jej polu, zachwycają się okolicą i za to wszystko płacą. A urocza Pani Babcia nadal spokojnie uprawia swój malutki ogródek, karmi kury i kaczki, patrzy jak Europa pcha się do niej z buciorami. Świat jest nieodgadniony.

Gospodarstwo Pani Babci

Przed hostelikiem Pani Babcia uprawia ogródek

Kempingowa kuchnia


Matthijas pokazuje nam łazienki, kuchnie, miejsce do biwakowania. Rozbijamy obóz i idziemy pospacerować po Breb. Tylko kawałek, bo mrok szybko zapada, a Breb to mały labirynt wiejskich dróg i dróżek. 

Hostelik od podwórka, czyli wejście do męskiej łazienki



Z lewej panie, z prawej panowie
Breb, brebul to po prostu znaczy bóbr. W Rumunii żyła kiedyś bardzo liczna populacja tych zwierząt, dlatego też wiele miejscowości nosiło i do dzisiaj nosi nazwy związane z tymi cenionymi ze względu na swoje futro gryzoniami. Podobno ostatni rumuński bóbr stracił życie w 1823 roku w południowo zachodniej części tego kraju, w okręgu Caras-Severin. Tak na marginesie: ciekawe kto i dlaczego tak skrupulatnie w annałach to smutne, skądinąd wydarzenie zanotował? A wracając do bobrów: pod koniec dwudziestego wieku rumuńskie władze rozpoczęły ich introdukcje, ale do wioski Breb bobry już nie wróciły i pewnie nie wrócą i tylko rzeczka, w której w dawnych wiekach bobry budowały żeremia i tamy, dzisiaj nadal dzielnie przez wieś płynie. 

Niektóre domy w Breb można wynająć. Może ten?

Stajnia, obórka, wóz drabiniasty

Sanki pewnikiem przydadzą się zimą, obornik do nawożenia pól

Z przodu stare, z tyłu nowe, z pustaków
Idziemy sobie wolniutko wiejską dróżką i rozglądamy się wokoło. Zaglądamy za płoty, do ogródków ze starymi, owocowymi drzewami, na podwórka, na których obok samochodów stoją furmanki i drabiniaste wozy, podglądamy wiejskie życie miejscowej społeczności. Na ścianach obórek i chlewików wiszą drewniane sanki, takie jakie znamy z polskich skansenów – no jasne, tu są przecież potrzebne, na pługi raczej mieszkańcy liczyć nie mogą. Zimą jak śnieg solidnie popada tylko koń i sanie dadzą radę. Słyszymy zbliżający się samochód.  Schodzimy na bok. Kierowca pozdrawia nas ręką, kłania się, dziękuje za ustąpienie drogi. Również mężczyzna jadący starym ciągnikiem kłania się i macha  ręką. Nie jesteśmy widać niechcianymi gośćmi. Wszyscy są bardzo sympatyczni. 

Wrota od stodoły bywają piękne, nawet jeśli stodoła zwyczajna

Wjazd na kemping Babou w Breb. Duże kampery mogą mieć problemy. Poza tym na kempingu nie ma udogodnień dla kamperów, bo breb nie ma kanalizacji

Nowy kościół w Breb...

... ale brama stylowa
Rzeźbione bramy nie pozwalają przejść obok nich obojętnie. Ale nie tylko one przyciągają wzrok. Również wrota stodół są bogato zdobione i to bez wzglądu na to, czy stodoła jest stara i drewniana, czy nowa i zbudowana z pustaków. Idziemy dalej. Chciałabym sfotografować piękne wrota do murowanej stodoły w mijanym gospodarstwie, ale z drogi zdjęcie dobrze nie wyjdzie. Na podwórku pojawia się mężczyzna. Na migi pytam czy mogę wejść i pstryknąć fotkę. Gospodarz serdecznie zaprasza, pyta skąd jesteśmy. Aaa, z Polski. A czy tam u was, na wsiach też zdobią wrota stodół? – pyta. Nie? - Dziwi się kurtuazyjnie, ale czujemy, że jest dumny ze swojej niepowtarzalnej tradycji. Żegnamy się i wychodzimy.
Nagle słyszymy dzwonek telefonu. Odwracamy się gwałtownie. Nasz gospodarz wyciąga z kieszeni komórkę i zaczyna rozmawiać. Patrzymy wymownie na siebie. Dziwnie w tym miejscu ten przejaw cywilizacji wygląda. A może to my tak dobrze poczuliśmy się w świecie dzieciństwa, że przeszkadza nam atrybut współczesności?

Bramka wejściowa do starego kościoła

Przydrożny krzyż

Stary kościół w Breb

Kościół stoi na wzniesieniu, z tyłu jest cmentarz
Idziemy do starego kościoła. Jest drewniany, zbudowany na początku siedemnastego wieku. Nie możemy wejść do środka, bo jest zamknięty. Nic dziwnego, nadal odprawiane są tu prawosławne nabożeństwa. Otwarte są jednak malutkie okienka. Z ciekawością zaglądamy do środka. Ale kolorowo. Ołtarz i ściany pokrywają haftowane nakrycia. Jest cicho i pięknie. Na pobliskim cmentarzu pasą się kozy. Robimy zdjęcia.

Wnętrze starego kościoła w Breb... 
... jest zaskakuje nas ogromną liczbą gobelinów, makat i dywanów.

Wszystko ręcznie haftowane


Malowniczy, cichy cmentarzyk wokół kościoła ...

... przypomina o upływającym czasie... 

... i żywi kozy
Rano budzi mnie dziwny odgłos. Miarowy stukot kamienia o metal. Skąd ja znam ten dźwięk? Andrzej śpi. Patrzę na zegarek. Siódma. Wcześnie. Skąd ja znam ten stukot? Eureka. Ostatni raz słyszałam ten dźwięk kilkadziesiąt lat temu u babci. Dźwięk z naszego dzieciństwa. Ktoś ostrzy kosę na łące. Wciągam dresy, chwytam aparat i przez mokrą od rosy łakę biegnę zobaczyć kto to.

Rano obudził mnie dźwiek klepanej kosy

W Breb spotyka się tradycja z nowoczesnością