środa, 10 marca 2021

Kacze kupry i rosyjska twierdza, czyli krótki wypad za miasto

 


Nie jest ważne, ani jak długa, ani i jak daleka jest podróż. Ważne, żeby za oknem przesuwał się świat. Dlatego pierwszy, naprawdę ciepły i słoneczny dzień tego roku wyciągnął nas z domu. Tylko na kilka godzin, ale gębusie od razu się śmieją. Forduś zmuszony przez pandemię do długotrwałego postoju troszkę zgrzyta, ale dzielnie prze do przodu. Azymut na Zalew Zegrzyński. Może niezbyt to oryginalne ale… zawsze jakaś odmiana.

„Wschodnia obwodnica Warszawy” 

        Uwielbiamy boczne drogi. Zazwyczaj to nimi się przemieszczamy. Tym razem jednak coś nas podkusiło i – licząc na szybki „przelot” do Nieporętu – postanowiliśmy skorzystać z dobrodziejstwa nowopowstałej arterii. W Rembertowie wjeżdżamy więc w ulicę Żołnierską. Droga jest wprawdzie nowa, równiutka i dwupasmowa, na pierwszy rzut oka prezentuje się okazale, ale już drugi rzut oka sprowadza nas do parteru. Stoimy w korku. Myślicie, że to roboty drogowe, albo co gorsza wypadek? Nic podobnego. To najzwyklejsze przejście dla pieszych z ruchem kierowanym światłami. Miejskie życie, cóż począć. Ale nie ma co narzekać, już po 15 minutach jesteśmy niecałe 300 metrów dalej. Jeszcze chwilka i mkniemy nie zmodernizowaną, wąską drogą usytuowaną na dosyć wysokim wale. Pamiętam ją z dzieciństwa, gdy jeździłam tędy z rodzicami. Wydawała mi się prześliczna, otoczona podmokłymi lasami, w których wiosną kwitły żółciutkie kaczeńce, wyłożona brązowawym, błyszczącym klinkierem (przeraźliwie śliskim po deszczu). Wtedy ruchu na niej praktycznie nie było, dzisiaj jest spory. Są też na poboczach liczne panie niezbyt ciężkich obyczajów, nie ma za to felernego klinkieru. To znaczy pewnie jest, ale pod warstwą asfaltu. Tak wygląda dzisiaj „wschodnia obwodnica Warszaw” mówi Andrzej. 

Zalew Zegrzyński skuty lodem

        Zalew Zegrzyński to wielkie sztuczne jezioro pod Warszawą, które pojawiło się na mapie Polski w 1963 roku. W Dębem na  rzece Narwi, niedaleko miejsca, w którym wpada do niej Bug, wybudowano tamę i powstał zbiornik retencyjny. Przy zaporze uruchomiono nawet elektrownię wodną, ale o niewielkiej mocy. Po co więc przegrodzono Narew skoro prądu z tego mało? Otóż planowano na Bugu budowę całej kaskady zbiorników, co miało uczynić rzekę dostępną dla żeglugi. Jezioro Zegrzyńskie (taka jest oficjalna nazwa chociaż naprawdę jest to zalew) było pierwszym i jak się wkrótce okazało ostatnim, zbudowanym zbiornikiem. Z planów nic nie wyszło, ale podwarszawskie jezioro – jako, że już było  -stało się jeziorem rekreacyjnym. Zaczęły wokoło wyrastać ośrodki wypoczynkowe, powstawały plaże i najróżniejsze atrakcje. Było fajnie, mieszkańcy stolicy mieli tu swój weekendowy raj. A jak jest dzisiaj? Chyba tak sobie. Zagospodarowanie, tak atrakcyjnego dla mieszkańców Warszawy miejsca jest zupełnie do bani. Wszystko wygląda jak jedna wielka samowolka, miejscami wręcz bardzo brzydka, bez pomysłu, bez polotu, bez planu. Zupełnie jakby każdy, kto ma jakiekolwiek prawa do gruntów nad zalewem usilnie starał się zbudować coś brzydszego od sąsiada. Jedynie żeglarze się cieszą, bo łódek wszelakiej maści jest dookoła Zalewu Zegrzyńskiego mnóstwo. Latem naprawdę pięknie wyglądają kolorowe żagle nad taflą wody.

Pięknie wyglada Zalew Zegrzyński w zimowej aurze

            No, ale do rzeczy. Mimo, że Zalew Zegrzyński ma ponad 40 km długości i ponad 3 km szerokości fajnego dostępu do wody mają warszawiacy niewiele więc tam gdzie jest to możliwe, pchają się całymi rodzinami. I od razu jest tłok, którego (przecież mamy pandemię) raczej unikamy. Mijamy więc szybko Nieporęt z jego gigantycznymi hotelo-knajpami, które rozsiadły się na dawnej, nadwodnej łące, mijamy malutką publiczną plażę pełną rodzin z dziećmi karmiącymi łabędzie, mijamy sławetne Zegrze. 

Zegrze

    No właśnie. Zegrze. Naszym zdaniem (podkreślam naszym zdaniem) jedna z najbrzydszych miejscowości w okolicy. Chaotyczna i bez planu. Wyglądające na zaniedbane porty jachtowe sąsiadują z gigantycznym, nowym hotelem, a poszarzałe ze starości pozostałości po socjalistycznych ośrodkach wypoczynkowych graniczą z resztami niewiadomo czego. Latem, gdy wszystko skryje zieleń, może nie będzie to wyglądało tak niechlujnie. Ale zima brutalnie odsłania brzydotę, dodatkowo upstrzoną licznymi reklamami i plakatami. A mogło być tak pięknie. 

Zalew Zegrzyński - widok od stronu północnej

Mijamy przedwojenne zbudowania jednostki wojskowej, dzisiaj wykorzystywane przez cywilny świat

      Jedziemy dalej. Za mostem skręcamy w prawo. Mijamy przedwojenne zbudowania jednostki wojskowej, dzisiaj wykorzystywane przez cywilny świat (sklepy, poczty, zakłady usługowe), mijamy nowopowstałe apartamentowce (nawet ładne, ale trochę jakby nie na miejscu) i dojeżdżamy do Pałacu Zegrzyńskiego. Obecnie to hotel. Brama jest otwarta (za co bardzo pięknie dziękujemy zarządcom obiektu) więc wjeżdżamy. Zostawiamy Fordusia na schludnym parkingu i idziemy rzucić okiem na dziewiętnastowieczny budynek oraz jezioro. Słońce mocno świeci. Jest wręcz gorąco, bardzo przyjemnie i co najważniejsze zupełnie bezludnie.

Pałac Zegrzyński - dzisiaj hotel

W parku hotelowym stoi kilka domków kempingowych
Kiedyś mieszkali tu Krasińscy i Radziwiłłowie

         Pałac zbudowano na wysokiej skarpie. W dole, między drzewami parku, błyszczy w promieniach słońca zlodowaciała tafla jeziora. Lśni jak białe złoto. Aż oczy bolą. W starych drzewach cichutko szumi wiatr. W pałacu, na piętrze ktoś, wykorzystując słoneczną pogodę, szoruje okna. Ten budynek ma ponad 170 lat. Zbudowali go Krasińscy, ówcześni właściciele Zegrza. Założyli folwark i zbudowali pałac. Dostała go w posagu Jadwiga Krasińska wychodząc za mąż w 1862 roku za Macieja Józefa Radziwiłła. Nie byle kto tu więc mieszkał, bo nazwiska są z polskiego, arystokratycznego szczytu. 

W parku przy Pałacu Zegrzyńskim rosną stare drzewa

Pałac Zegrzyński stoi w ładnie utrzymanym parku

Krasińscy swoją siedzibę zbudowali na skarpie
Andrzej wszystkich pozdrawia

        Młoda para nie cieszyła się długo luksusami tego miejsca. W 1889 roku car Aleksander III (a był to już okres zaborów jak pewnie wszyscy z historii pamiętają) postanowił zbudować na terenach wsi Zegrze i Zagroby twierdzę. Jak postanowił tak też zrobił. A że carowi się bezkarnie nie odmawiało, małżeństwo Radziwiłłów zmuszone zostało do sprzedaży swoich włości. Straty wielkiej wszakże nie ponieśli. Maciej Radziwiłł był lojalnym, rosyjskim poddanym, o wolną Polskę raczej nie walczącym. Był też szambelanem na carskim dworze, a później dworskim łowczym więc car mu krzywdy nie zrobił. Za zegrzyńskie dobra Radziwiłłowie dostali 300 tysięcy rubli i przenieśli się do nowo wybudowanego pałacu w niedalekim Jadwisinie. A co z pałacem zegrzyńskim? Zaczęto nazywać go Pałacem Generałów, bo stał się siedzibą dowódcy Warszawskiego Regionu Umocnionego. Może był w nim nawet car Mikołaj II, który w sierpniu 1897 roku odwiedził Zegrze i tamtejszą świeżo oddaną do użytku twierdzę. Tylko czy to jest znowu dla nas taki zaszczyt? Dwadzieścia jeden lat później Polska odzyskała niepodległość. Rosyjscy generałowie się wynieśli, a ich miejsce zajął polski dowódca twierdzy pułkownik artylerii Olgierd Pożerski. Mieszkał sobie tam spokojnie do 1921 kiedy to twierdzę zlikwidowano. 

Pałacowa oficyna

Miejsce jest spokojne i urokliwe

Z wysokości skarpy widok na zamarzniete jezioro jest wspaniały

        Bardzo nam się podoba otoczenie pałacu, ale czas jechać dalej. Przez Zegrze, Nieporęt, Białobrzegi i Rynię objeżdżamy Zalew Zegrzyński dookoła. Z mostu na rzece Rządzy widzimy wędkarzy łowiący ryby spod lodu. Siedzą skuleni na stołeczkach nad przeręblami i czekają na branie. Jest bardzo ciepło. Mamy nadzieję, że lód jest odpowiednio gruby. 

Wędkarze na lodzie

Rzeka Rządza skuta lodem

    Za rzeką skręcamy w lewo. Dokąd jedziemy? Można by powiedzieć bez cienia przesady, że dokąd nas oczy poniosą. Szukamy ładnego, spokojnego miejsca, by się zatrzymać i wypić kawkę. Dookoła są lasy, są pola, są też wsie. Mijamy malutką wioskę Myszyniec i wjeżdżamy do Arciechowa. Nic nadzwyczajnego na pierwszy rzut oka. Zwyczajna osada, kiedyś zamieszkana przez niezamożnych chłopów, dzisiaj pewnie latem pełna letników. Ale jest tu coś jeszcze. Są kurhany. I to nie jeden, nie dwa, nie trzy, ale całe dwadzieścia jeden. Natrafiono na nie całkiem niedawno, pod koniec ubiegłego wieku. Jest to podobno cmentarzysko z epoki żelaza z okresu między I, a IV wiekiem naszej ery. Na wszelki wypadek nie powiemy gdzie dokładnie się kurhany znajdują, nie pokażemy też zdjęcia. Jeszcze by komuś przyszło do głowy wybrać się tam z łopatką.

Forduś na polnej drodze za Aciechowem

Kawka i ciasto w plenerze

Drzewa pięknie odbijają się w niezamarzniętej wodzie starorzecza Bugu

    Mijamy ostatnią chałupę Arciechowa i wreszcie - eureka. Polna, jeszcze zasłana rozmarzającym lodem droga z prawej strony ociera się o sosnowy las, z lewej „zwisa” nad wodą, która jest pozostałością starorzecza Bugu. Co by to jednak nie było jest to miejsce nad wyraz urokliwe i malownicze, więc stajemy, wyciągamy termos, szklaneczki, pyszną szarlotkę i zaczynami delektować się słonecznym ciepełkiem i pięknem krajobrazu. Po wodzie pływa, szukając posiłku, para kaczek krzyżówek. Są urocze. Zupełnie mają nas w nosie zajęte szukaniem pokarmu. Tylko kuperki, niczym wędkarskie spławiki, wystawiają do słońca. Pierwsze ciepełko tej wiosny. 

Towarzyszyła nam para kaczek

Kuperek jak spławik

Kacze żerowanie

       Warto było tu przyjechać i przez kilka godzin znowu być dziadkami w podróży.


środa, 17 lutego 2021

Wszechświat strachu czyli Furka Pass



W górach świat jest większy. W górach świat jest czystszy. W górach świat jest piękniejszy.

Dlaczego piękniejszy tłumaczyć chyba nie trzeba.

Dlaczego czystszy? Pewnie dlatego, że ludzkim szkodnikom, wyrzucającym śmieci gdzie bądź, przy drogach nie chce się skrabać z odpadkami tak wysoko.

Dlaczego większy? A próbowaliście kiedyś wleźć na górę, jak najwyżej, i rozejrzeć się dookoła? Spojrzeć na naszą staruszkę Ziemię spod chmur? Jeśli nie, to spróbujcie. Zrozumiecie dlaczego świat w górach jest większy.

I właśnie dlatego, mimo że nasz blisko dwudziestoletni Forduś nie ma napędu na cztery kółka, a nasza zdolność do zdobywania szczytów z wiekiem się troszkę zużyła – pchamy się w góry.

 

10 września 2015 roku to było

    Droga prowadzi pod górę. Raz mniej, raz bardziej stromo, ale ciągle pnie się ku zachmurzonemu dzisiaj niebu. Za nami została stolica kantonu Gryzonia, najstarsze miasto w Szwajcarii, leżące w Alpach Retyckich - Chur. Pod koniec minionej ery te tereny zamieszkiwało plemię Retów (stąd nazwa tej części Alp). Dzielni i wytrzymali musieli to być ludzie, bo okolica, chociaż malownicza i piękna to jednak górzysta, więc życia łatwym nie czyniła. Ale ujarzmianie górskiej przyrody to jedno, a pokonanie wyszkolonych i zaprawionych w bojach rzymskich legionistów to już zupełnie coś innego. Tak więc z Rzymianami Retowie sobie nie poradzili i w 15 roku p.n.e. musieli się poddać. Powstała prowincja Raetia Prima. Retowie zachwyceni obcą dominacją na pewno nie byli, i trudno im się dziwić, ale gdyby nie imperialne zapędy wodzów z Półwyspy Apenińskiego nikt by o Retach i Alpach Retyckich dzisiaj nie pamiętał.

Tu droga jest jeszcze szeroka

    Jedziemy rynną polodowcową, w której usytuowana jest dolina Renu. Za oknem przesuwają się piękne widoki. Zielone łąki kuszą jędrną i soczystą trawą, porośnięte drzewami górskie zbocza dają schronienie dzikim zwierzętom, w przycupniętych tu i ówdzie szałasach miejscowi górale zgromadzą pewnie siano, które teraz suszy się jeszcze na łąkach. Tylko zachmurzone niebo nadal straszy deszczem.

W szałasach miejscowi górale zgromadzą pewnie siano

    Renu z drogi nie widać, ale i tak zastanawiamy się czy to może tutaj, na dnie rzeki, ukryte jest przed ludzkim wzrokiem, strzeżone przez Córy Renu, a rozsławione przez Ryszarda Wagnera złoto. Złoto, z którego zrobiono pierścień Nibelunga. Jeśli ktoś nie wie, co można zyskać, a co stracić zdobywszy ów tajemniczy pierścień odsyłamy do opery Wagnera.

Przed nami dolina Vorderrhein

    Ren płynie na wschód, my skręcamy na zachód. Będziemy jechać wzdłuż rzeki Vorderrhein, jednego z dwóch cieków tworzących Ren. Ruch jest spory, a jezdnia nie za szeroka dlatego musimy mniej się rozglądać, a bardziej uważać. Okolica jest turystyczno-rolnicza, więc ciągnik tarasujący wąski pas asfaltu nie należy do rzadkości. Liczne zakręty utrudniają wyprzedzanie. Trasa nr 19 w sporej części trawersuje góry, dlatego między końcem asfaltu, a kamiennymi, murowanymi umocnieniami zbocza pozostaje niewiele miejsca na poboczu. Jakby co, nie ma gdzie uciekać. Szkoda by było przytrzeć Fordusia o te staranie poukładane kamienie.   

Miasteczkowsie są tutaj jeszcze dość liczne. Ta jest bardziej drewniana niż murowana.

    Jedziemy powoli prowadzącą szeroką doliną drogą łączącą ze sobą małe „miasteczkowsie” niczym koraliki nanizane na nitkę szosy. Wszystkie są do siebie bardzo podobne. Niewielkie, raczej szare niż kolorowe, raczej murowane niż drewniane. Za oknem samochodu raz jest zielono, dziko i pięknie, drugi raz industrialnie i przemysłowo. Mało elegancka cywilizacja rozpycha się przy drodze, no ale trudno wymagać od mieszkających w tej dolinie Szwajcarów, aby dla pięknych widoków zrezygnowali z prądu, stacji benzynowych i tego typu udogodnień.

Budynek Muzeum Sursilvan "pcha" się na drogę

    Mijamy Rueun, miejscowość, o której najstarsze wzmianki pochodzą z 765 roku. Dzisiaj jednak tej starożytnej historii zupełnie nie widać. Przejeżdżamy kolejne kilkanaście kilometrów i wjeżdżamy do Trun, niewielkiej osady, której piętrowe domki z oknami zdobnymi charakterystycznymi okiennicami usadowiły się dookoła murowanego kościoła. Tu jest podobno coś wartego obejrzenia. Muzeum Sursilvan. Stoi przy samej drodze i szczerze mówiąc wygląda jakby się na nią pchało. Placówkę łatwo przeoczyć, bo budynek niewiele się różni od innych. Ma – jak większość domów w tej dolinie - stromy dach, sporo niewielkich okien i zwracające uwagę okiennice pomalowane w czarno białe zygzaki. Chociaż na to nie wygląda, dom jest jednak stary. Zbudowany został w 1679 roku. Podobno to jedna z najpiękniejszych budowli regionu Surselva, przez który jedziemy. Rzecz gustu. Muzeum Sursilvan było kiedyś ratuszem tak zwanej Szarej Ligi. Czym była owa Szara Liga? Rodzajem porozumienia lokalnych właścicieli ziemskich, które miało zapobiec trwającym waśniom i rozbojom, a zapewnić rozwój handlu i generalnie rzecz biorąc święty spokój. Trochę dziwaczna nazwa stowarzyszenia wzięła się od szarych ubranek, jakie podobno nosili członkowie Ligi, a od nazwy Szara Liga, po niemiecku Graubunden, wzięła się nazwa całego kantonu Gryzonia. W muzeum, które prezentuje obecnie sporo szwajcarskiej sztuki, jest też kilka historycznych pomieszczeń, między innymi piękna sala sędziowska.

Sala sędziowska w Muzeym Sursilvan w Trun  autor Adrian Michael

Założenie Szarej Ligi     Domena Publiczna

    Jedziemy dalej podziwiając  piękno szwajcarskiego krajobrazu. Chmury, coraz bardziej straszą nas deszczem, coraz szczelniej przykrywają niebo, a szarobłękitne mgły coraz częściej zasnuwają dolinę. Mijamy kolejne wioski i miasteczka. Towarzysząca nam nieustannie rzeka Vorderrhein płynie raz z lewej, raz z prawej strony drogi. 

Niestety zaczął padać deszcz

W dolinie poniżej drogi przycupnęły wioski

Na tle, wyglądającej jak równo przycięty dywan, trawy odcinają się kapliczka i jakieś zabudowania. Z wysokości drogi wygladają uroczo.

My jedziemy górą, a pociąg doliną.

Za nam już kawałek drogi.

    Wjeżdżamy do Disentis/Muster. To podobno wieś, ale wygląda jak małe miasto nad którym góruje gigantyczne opactwo benedyktynów. Dzisiaj to muzeum, ale kiedyś rezydował tu opat, którego władza obejmowała sporą część doliny Renu. Sam klasztor powstał jako pustelnia w VIII wieku, a widoczny dzisiaj, olbrzymi gmach, na który natyka się turysta wjeżdżający do Disentis/Muster od wschodu, zbudowano na przełomie XVII i XVIII wieku. Nazwa wsi Disentis pochodzi z języka łacińskiego i oznacza opuszczoną dolinę. Muster to nazwa tej wsi w języku retoromańskim i oznacza klasztor. Jeśli ktoś nie słyszał o języku retoromańskim to śpieszymy wyjaśnić, że to nie wstyd. My też niewiele o tym języku wiedzieliśmy, ale sprawdziliśmy i wyjaśniamy, że jest to język powszechnie używany w kantonie Gryzonia. Posługuje się też nim ponad dwie trzecie mieszkańców gminy Disentis/Muster. W 1938 roku rząd Szwajcarii uznał go, obok niemieckiego, francuskiego i włoskiego, za język państwowy tego kraju. Retoromański, zwany inaczej romansz, ma kilka dialektów. Konkretnie jest ich pięć i nazywają się: Sursilvan, Sutsilvan, Surmiran, Puter i Vallader.

Disentis niestety w deszczu i przez szybę samochodu

Gigantyczny gmach klasztoru benedyktynów w Disentis

Disentis przypomina miasteczko

Klasztor benedyktynów ma ponad 200 lat

    Opuszczamy Disentis/Muster. Zaczynamy piąć się pod górę. To znaczy nasz Forduś zaczyna. My siedzimy wygodnie w środku. Zaczyna też padać deszcz, a ja zaczynam się czuć nieswojo. Dużo tego „zaczyna”, ale deszcz, strome podjazdy, niebezpieczne urwiska i stary Forduś to nie jest bezpieczna mieszanka. Gula rośnie mi w gardle z niepokoju, ale Andrzej mówi spoko, podziwiaj krajobrazy. Kolejny tunel, kolejny zakręt, kolejna serpentyna, kolejna „agrafka”. Forduś traci siły. Coraz wolniej i niechętniej jedzie się pod górę. Jakiś młody Szwajcar w osobówce z górnej półki trąbi i nieuprzejmie nas pogania. Może nie lubi Polaków, ale ja w tym momencie nie lubię Szwajcarów.

Via Alpsu pnie się pod górę

Żółto-zielone góry są piękne

Tamtędy jeździ pociąg


Widoki - przyznacie sami -przepiękne, chociaż zza szyby Fordusia


Fajnie, chociaż troszę wąsko i troszkę stromo czasami

     Nie wiem dlaczego czuje taki silny niepokój? Jeździliśmy przecież drogami prowadzącymi nad większymi niż tutaj przepaściami i nie robiło to na mnie specjalnego wrażenia Ale na „wysokościowe figle umysłu” nie ma rady. Siedząc na wyciągu krzesełkowym zawsze drętwieje ze strachu, bo jestem pewna, że lada moment spadnę, a jeśli nie ja to na pewno spadną mi z nóg buty (zawiązane sznurowadłami). I co z tego, że wiem, że tak nie będzie? Na lęk przestrzeni nie ma rady. Wiele takich sytuacji już przeżyłam, to i tę przeżyję. Chyba jednak jestem bladawa, bo Andrzej znajduje bezpieczne miejsce i zatrzymujemy się na chwilkę Wysiadamy, rozprostowujemy kości, rozglądam się wokoło. Jest coraz zimniej, ale pięknie. Wrześniowa trawa zmienia powoli kolor z zielonego na żółty. Bure, deszczowe chmurzyska zniknęły. Świat jest tutaj wielki. Bardzo wielki. Patrzymy na drogę za nami, którą z rzadka pną się pod górę pojedyncze pojazdy. Zerkamy na drogę przed nami. Będziemy przez chwilę jechać w dół, do przełęczy Oberalp. Nie wiem czy cieszyć się z tego powodu, czy może jednak martwić. Tak czy inaczej nie ma na co czekać. Ruszamy dalej.

Alpejskie drogi Szwajcarów

Stamtąd przyjechaliśmy

A tam pojedziemy

Płasko, więc niegroźnie

Pięknie, ale minę nadal mam niezbyt wyraźną

Widzimy pierwszy w tym roku śnieg

Andrzej oczywiście, tam gdzie się da, studiuje mapy
    Przełęcz Oberalp jest położona na wysokości 2046 m.n.p.m. Wreszcie jest płasko. Przynajmniej przez chwilkę. Po lewej stronie drogi w szaroniebieskim jeziorze Oberalpsee odbijają się żółtawe od trawy zbocza Alp. Jezioro jest naturalnym zbiornikiem o powierzchni około 1 kilometra kwadratowego. Droga, która teraz przytula się dosłownie do jeziora, wybudowana została w drugiej połowie XIX w.. Połączyła miejscowości Disentis i Andermatt. Nie znaczy to jednak, że wcześniej, już w średniowieczu, nie przemieszczali się tędy ludziska pędzący swoje zwierzęta na targi w różnych, górskich wioskach. Dzisiaj droga jest czynna jedynie latem. Ale zimą kursuje przez przełęcz kolejka. Jej piękne i czyściutkie, biało-czerwone wagoniki, ciągnięte przez elektrowozik właśnie odjeżdżają z miejscowej, przełęczowej stacyjki i znikają w tunelu. Kolejkę zbudowano w 1923 roku. Dawniej kursowała tylko latem, dzisiaj można skorzystać z dobrodziejstwa przejazdu także zimą. Ale nie jest to łatwe. Bilety trzeba rezerwować. Wagony są ekskluzywne, panoramiczne i jeżdżą aż z St. Moritz do Zermatt.  Przełęcz Oberalp jest najwyższym miejscem na tej drodze. Wycieczka trwa około 8 godzin i jeśli pogoda dopisze, to doznania muszą być fantastyczne. A teraz kubeł zimnej wody na wszystkie głowy marzące o przejażdżce. Bilet na całą trasę (można też  krótsze odcinki przejechać) kosztuje w II klasie 152 CHR (troszkę ponad 630 zł), a w pierwszej 268 CHR (nie będę pisać ile to jest w złotych). Mało? Trzeba jeszcze obowiązkowo zapłacić opłatę rezerwacyjną – w sezonie 49,  a poza sezonem 39 CHR. Dlaczego tak drogo? Może dlatego, że kolejka Glacier Express (tak się oficjalnie nazywa) jest jak sama nazwa wskazuje ekspresem. Podobno to najwolniejszy ekspres na świecie. Dzisiaj na peronie i na całej przełęczy jest spokojnie i cicho. Ludzi nie widać, ale zimą z pewnością odwiedzają to miejsce narciarze. Wtedy przełęcz ożywa.

Z peronu przed chwilką odjechał pociąg

Wagony znikają w tunelu
My też wjeżdżamy w tunel

Przełęcz Oberalp dzisiaj świeci pustkami

Jesteśmy w kantonie Uri

    Opuszczamy Oberalp i kanton Gryzonia. Wjeżdżamy do kantonu Uri. Droga prowadzi w dół, do miejscowości Andermatt. W górach i na drodze jest stosunkowo pusto, więc naszą uwagę przyciąga wiszący w powietrzu, żółty śmigłowiec. Na szczęście nie jest akcja ratownicza, ale zwyczajne prace budowlane. W takich jak tutaj warunkach terenowych śmigłowiec jest niezastąpiony. Szkoda, że Forduś nie ma śmigła.

Znowu pada

Kolejka nad nami

Śmigłowiec - w górach niezastąpiony przy pracach budowlanych

W dół, do Andermatt

    Jeszcze kilka kilometrów podążamy płaską drogą i zaczyna się zjazd do Andermatt. Niestety znowu niebo zasnuły chmury i zaczął padać deszcz. Wielka szkoda, bo widoki są buroszare, a zdjęcia, które robię z pewnością będą szarobure. Andermatt to wioska, ale tak jak większość tutejszych wiosek, przypomina miasteczko. Niedaleko stąd, jakiś kilometr za Andermatt, droga nr 19 krzyżuje się z drogą nr 2 prowadzącą na południe, do przełęczy Św. Gotarda. My postanowiliśmy podjechać dalej drogą nr 19 na przełęcz Furka. Leje więc nie zatrzymujemy się w tej miejscowości, chociaż jest ciekawa i ma wiele tajemnic. Pod Andermatt przebiega wybudowany w 1881 tunel kolejowy św. Gotarda. Budowli go między innymi tutejsi mieszkańcy, z których kilku zginęło w czasie niebezpiecznych prac. Niedaleko od Andermatt jest tak zwany Most Diabła. I tu coś dla poszukiwaczy skarbów. To gdzieś w tej okolicy zaginął i nigdy, powtarzam nigdy, nie został odnaleziony skarb irlandzkich arystokratów. Historia jest długa, więc dla ciekawych tylko w skrócie powiem, że było to w 1608 roku. Prześladowani przez anglików irlandzcy hrabiowe, O`Neill i ODonnell wraz ze zwolennikami opuścili Ulster i przyjechali do Europy kontynentalnej, by przy pomocy Hiszpanów zorganizować armię i odzyskać Irlandię. Wylądowali we Francji, a w drodze do Hiszpani, gdzieś przy Moście Diabła zgubili fortunę w złocie. Nikt jej nigdy nie znalazł. Podobno. W każdym razie teraz nazywany jest Zaginionym Skarbem Przełęczy Św. Gotarda. Nie mamy czasu na poszukiwania więc jedziemy dalej, ale spojrzałam na fotki w Internecie. Most jest piękny, niezwykle malowniczy i na pewno tam jeszcze wrócimy.

Andermatt i znowu leje

Mokro i pusto
Pusto i mokro
Most Diabła na obrazie JMW Turnera Domena Publiczna 

Realp w deszczu

    Tymczasem mijamy Realp, ostatnią wioskę na podjeździe do przełęczy Furka i zbliżamy się do słynnego miejsca, dzisiaj nazwanego James Bond strasse. To po tej drodze Sean Connery  jako słynny agent 007 ganiał się swoim Aston Martinem z nijaką Tilly. Przełęcz Furka rozsławił właśnie ten film nakręcony w 1967 roku. Droga już wtedy miała 100 lat, ale tak znana i fotografowana jak wówczas nigdy wcześniej nie była. Producenci filmu zrobili wiele, by Goldfingera obejrzały tłumy, a Furkapass na tym skorzystała. Na zdjęcia w Szwajcarskie Alpy przyjechali wtedy nie tylko aktorzy i ekipa kręcąca zdjęcia, ale też tabuny zaproszonych dziennikarzy. Wszyscy mieszkali w Andermatt i podobno nieźle się bawili.

Piękny widok na Realp i rzekę Reuss miał 007

Droga w górze, rzeka w dole

Mokto, wąsko, nierówno, a z lewej jeszcze stromo

Chmury nad górami

Jeśli ktoś nie wierzy, że Foruś tam wjechał

Taka sobie droga w górach
Hotel Tiefenbach
    Fordzik, niczym Aston Martin, mknie pod górę, by po chwili zacząć zjeżdżać w stronę przełęczy. Mijamy hotel Tiefenbach (nocleg ze śniadaniem około 104 CHR - prawie 430 zł od osoby) oferujący gościom fantastyczne widoki i wreszcie docieramy na przełęcz Furka. 

Furkapass wrześniową porą

Podziwiam chmurne, alpejskie widoki

Zabudowania sprawiają wrażnienie opuszczonych

Przełęcz zdobyta

    Wielki plac, wszystko pozamykane i jakby troszkę zaniedbane. Może dlatego, że to wrzesień. Za to słońce znowu wylazło zza chmur i świeci ocieplając nieco chłodną atmosferę opustoszałej przełęczy. Ale co z tego, że jest nieco smutnawo, jak za to wysoko – 2436 m.n.p.m. Taka liczba widnieje na tabliczce informacyjnej pod którą staję, by Andrzej mógł zrobić zdjęcie. Współczesne pomiary wykazały, że przełęcz jest o 7m niższa. Może to efekt dokładności współczesnej aparatury pomiarowej, a może po prostu turyści, którzy przez wieki licznie przechodzili przez tę przełęcz, najzwyczajniej w świecie udeptali te 7 metrów. Jeśli spojrzeć na przełęcz Furka, to na prawdę wygląda na mocno zdeptaną. Tak czy inaczej jesteśmy na najwyższej przełęczy w Szwajcarii, przez którą można przejechać samochodem. Kiedyś latem jeździły tędy dyliżansy pocztowe. Zimą nie ryzykowano zdrowia ludzi i koni. Szczerze mówiąc nie wiemy, czy obecnie droga jest czynna zimą, ale pewnie nie. Nawet latem nie mogą na nią wjeżdżać samochody z przyczepami turystycznymi.

Azymut na Lodowiec Rodanu

    Widoki są rzeczywiście piękne, chociaż ścielące się w dolinach chmury nieco je przysłaniają. Trzeba pożegnać dwuzębne widły, bo tyle oznacza nazwa Furca w języku łacińskim. Jedziemy rzucić okiem na lodowiec Rodanu. Zanim się rozpuści.

Mapa drogi, którą przejechaliśmy od Chur do Furkapass