sobota, 30 grudnia 2017

Wielkie, węgierskie nic czyli fascynujące morze trawy



Wizyta w  Hortobagy była słodziutką wisienką na torcie naszego rumuńsko-węgierskiego wyjazdu. Postanowiliśmy tam zawitać pod koniec sierpnia  2017 roku, w drodze powrotnej z Rumunii do domu. Chcieliśmy zobaczyć węgierską pusztę i tym razem się udało. Pierwsze wrażenie: tradycja i turystyka umiejętnie i nie nachalnie połączone w jedną całość. Przynajmniej na razie.

29 sierpnia 2017

Obudziło nas piękne słoneczko. Za oknem Fordusia kempingowi goście rozpoczynają kolejny, wakacyjny dzień. Już za godzinkę, może dwie, pomaszerują zażywać gorących kąpieli w sławnych basenach Hajduszoboszlo. Przed nimi i przed nami kolejny, ciepły dzień. Dzisiaj opuszczamy, małe miasteczko z wielkim kąpieliskiem. Czas wracać do domu, ale zanim tam dotrzemy ….. jeszcze wizyta „w puszcie”. Zobaczymy konie, byki i czikosów strzelających z batów, czyli coś na kształt amerykańskiego Dzikiego Zachodu w środku Europy. Tylko kowbojskie kapelusze będą większe, spodnie szersze, bydło bardziej rogate, no i Indian oczywiście nie będzie. Pobudzająco pachnie kawa, bez której poranek nie byłby tak aromatyczny. Jemy śniadanko, pakujemy Fordusia, żegnamy przemiłą obsługę kempingu Hajdu i w drogę. Do Hortobagy.

Romantyzm w czystej postaci.
Andrzej jest z wykształcenia inżynierem od samochodów, a ja inżynierem od zwierząt, czyli zootechnikiem. Nie znającym tematu szybko wyjaśniamy, że zootechnika to nauka o hodowli zwierząt, a stajnie, obory, owczarnie, chlewnie i kurniki to najczęstsze miejsca pracy adeptów tej nauki. Przynajmniej kiedyś tak było. Dzisiaj jedziemy do miejsca, w którym zootechnik, czyli ja, powinien czuć się jak w domu.

Hortobagy to nie tylko nazwa miasteczka i  rzeki, ale przede wszystkim regionu leżącego na wchodzie Wielkiej Niziny Węgierskiej. To dzisiaj największa stepowa równina w Europie Zachodniej, spory kawałek trawy, który udało się ochronić przed rolniczym zagospodarowaniem i w 1973 roku zamienić w Park Narodowy. Po prostu prawdziwa, węgierska puszta. 

Węgierska puszta to kwintesencja romantyzmu.

Nie bardzo wiadomo jak taka wielka, w dodatku alkaliczna łąka w Europie powstała. Do dzisiaj turystom prezentowana jest teoria, którą na własny użytek nazwaliśmy „teorią działalności człowieka”. Uważa się mianowicie, że lasy, porastające te tereny w dawnych wiekach wycieli ludzie, zwłaszcza okupujący od XVI wieku ten obszar Turcy zwalczający miejscowych, chowających się po krzakach hajduków-pasterzy ofiarnie walczących z najeźdźcami.  Reszty dopełniła dziewiętnastowieczna regulacja Cisy. Otóż po okiełznaniu przestała owa rzeka co roku uparcie wylewać tym samym pozwalając na zwiększenie wypasu zwierząt i rozwój hodowli. Teoria to jednak tylko teoria i nie mysi być prawdziwa. Dzisiaj naukowcy uważają na przykład, że puszta Hortobagy jest znacznie starsza niż sądzono, a stepowienie tego terenu rozpoczęło się nie kilkaset, a nawet dziesięć tysięcy lat temu. Jak było tak było, pewne jest, że w średniowieczu mieszkało tu sporo ludzi. Żyli oni w około pięćdziesięciu wioskach, które jednak zniszczyli najeżdżające te tereny Tatarzy i Turcy. Uregulowanie Cisy w 1846 roku też jest faktem, powodzie przestały się rzeczywiście zdarzać, a co za tym idzie ziemia zaczęła wysychać. 

Zabudowania gospodarskie na węgierskim stepie.
Do miejscowości Hortobagy mamy jeszcze kilkanaście kilometrów, ale puszta już nas chwyciła w swoje objęcia. Przed nami droga, za nami droga, a po bokach żółta, podeschnięta trawa. Jedno wielkie, piękne nic. Pustka, czyli puszta. Tylko na horyzoncie, w miejscu gdzie błękitne niebo łączy się ze słomkową ziemią widać pas ciemnozielonych drzew. Wprost nie możemy od tej oszałamiającej przestrzeni oderwać oczu. Tak musi wyglądać zmaterializowana wolność i swoboda.

Jedziemy już kilkanaście minut, a krajobraz za oknem się nie zmienia. Od czasu do czasu mijamy charakterystyczne dla tego regionu drewniane studnie-żurawie, którymi ciągnęli przed wiekami, i ciągną pewnie dzisiaj hodowcy wodę dla zwierząt. Co pewien czas pojawiają się też zabudowania gospodarcze, głównie długie, pokryte strzechami owczarnie. Cieszą oczy pasące się wśród traw i trzcin stada czerwonych krów i kudłatych owiec. Wreszcie wjeżdżamy do miasteczka Hortobagy, stolicy regionu. Jeszcze tylko trzy kilometry i docieramy do celu naszej podróży, stadniny Mata.

Drewniane żurawie.
Wąską, ale wygodną, asfaltową dróżką docieramy do zabudowań gospodarczych. Miły pan urzędujący w budce przy bramie wyjaśnia nam gdzie znajdziemy informację turystyczną i kasę, w której zapłacimy za wycieczkę wozem konnym po puszcie. Zdobywszy te cenne informacje wjeżdżamy na teren Stadniny Koni Mata. W oddali, po lewej stronie widać ogrodzone wybiegi dla koni i stajnie, pomiędzy którymi wyróżnia się prosty i chyba nowy budynek z pewnością stajnią nie będący. Jest cicho, pusto, spokojnie, i bardzo czysto. Po prostu elegancko. Podjeżdżamy na niewielki parking przy budynku nie będącym stajnią, zajmujemy wolne miejsce i wysiadamy. Słońce pięknie świeci, niebo bije po oczach błękitem, wieje silny wiatr. W budynku nie będącym stajnią jest wszystko czego szukamy, czyli kasa, niewielka wystawa różnych pasterskich sprzętów i toalety. Kupujemy bilety na półtoragodzinną wyprawę wozami konnymi w pusztę (2800 HUF od osoby) i czekamy. Czas umila nam piękny siwek wyraźnie zainteresowany przysmakami, które powinniśmy mu przynieść, a których niestety nie mamy. Odkrywszy naszą zupełność nieprzydatność koń traci zainteresowanie i odchodzi nie zaszczyciwszy nas więcej spojrzeniem. Obrażalski. 

W tym nowoczesnym budynku mieści się kasa i małe muzeum.

Siwek, który nas powitał w Mata bacznie obserwował, czy mamy jakieś smakołyki. Nie mieliśmy.
Stadnina Koni Mata to jedna z najstarszych stadnin na Węgrzech. Ma już ponad 300 lat. Kiedy dokładnie rozpoczęła działalność dokładnie nie wiadomo, ale istniała już na pewno w 1671 roku, bo właśnie z tego okresu pochodzą pierwsze znalezione zapiski na jej temat. Założyli ją mieszkańcy wolnego, królewskiego miasta Debreczyna widząc prawdopodobnie w rozwijaniu hodowli niezły interes i wspomagając przy okazji okolicznych gospodarzy. Dzisiaj w Mata utrzymywane są między innymi dawne rasy zwierząt gospodarskich charakterystyczne dla węgierskiej gospodarki rolnej tych terenów. No i oczywiście konie. Nie byle jakie konie. Noniusze.

Węgierski koń rasy nonius - litografia z książki Paardenrassen Kunstalbum (Rasy koni - album sztuki) Otto Eerelman, 1898 r.  Domena publiczna.
Noniusze to chyba najstarsza, węgierska rasa koni. Są ciemne, na ogół kare, skarogniade lub gniade, spokojne i wytrzymałe, nadają się do jazdy wierzchem i do zaprzęgu. Cała rasa pochodzi od jednego ogiera Noniusa I, który jako pięciolatek, w 1815, roku spokojnie sobie mieszkał w stadninie w Zweibrucken, w obecnej Nadrenii-Palatynacie, będącej wówczas własnością Napoleona I. Gdy cesarzowi wieść się militarnie przestało i zaczął brać od  sprzymierzonych europejskich władców cięgi, wpadła owa stadnina w ręce węgierskich kawalerzystów, którzy konie Napoleonowi podprowadzili i przywieźli do swojego kraju. Tak to Noniusz trafił do stadniny Mezohegyes i dał początek nowej rasie koni. 

Nasze wozy
Punktualnie o godzinie dziesiątej pojawiającą się środki transportu, które mają wywieźć nas w pusztę. Dwa drewniane, przykryte brezentowymi daszkami wozy, każdy zaprzężony w parę gniadych, dobrze zbudowanych i bardzo zadbanych koników, w niczym nie przypominają wiejskich furmanek, jakie jeszcze w połowie ubiegłym wieku telepały się po polskich drogach. Są zbite z pomalowanych na zielono desek i posadowione na wysokich kołach podobnych do tych wykorzystywanych w przyczepach ciągnikowych. Wyglądają trochę jak skrzyżowanie pojazdów należących do cygańskiego taboru z wozami zdobywców dzikiego zachodu. Wdrapujemy się na górę po niewysokich schodkach i siadamy na drewnianych ławkach. Tłoku nie ma, zaledwie ośmioro chętnych, więc zabierzemy się jednym pojazdem. Ubrany w czarną kamizelkę, czarny kapelusz i niebieską koszulę, wąsiasty woźnica potrząsa lejcami i ruszamy. Końskie kopyta miarowo stukają po asfalcie, wiatr przyjemnie głaszcze nasze twarze, końskie ogony zawadiacko tną powietrze. Jak w czasach naszej młodości. Jak u babci na wakacjach. Ileż to lat nie jechałam konnym zaprzęgiem? Jakieś czterdzieści, może troszkę więcej. Jest bosko. Skręcamy w polna drogę i zagłębiamy się w węgierskie morze trawy, czyli w pusztę. Wokoło nie ma nic. Tylko wiatr się wzmaga roznosząc po równinie powstający pod końskimi kopytami kurz. 

W drogę, jak za dawnych lat.

No i wjechaliśmy w pusztę.
Pierwszy przystanek – bydło.

Spore stado młodych, pasących się spokojnie byczków wybiegło na drogę, którą jedziemy przez pusztę. Chmary towarzyszących im ptaków raz po raz podrywają się w powietrze płoszone przez zawadiacko dokazującą „wołowinkę”. Prrry i stajemy. Nie wolno nam opuścić pojazdu. Opiekunowie naszej grupy grzecznie ale stanowczo to odradzają. Młode byczki, jak to byczki, lubią dokazywać i mogą być niebezpieczne. Zwłaszcza spłoszone. A rogi mają jak się patrzy, pokaźne i dziugnąć nieuważnego turystę mają czym. Znane nam swojskie, mućkowe rogi, to pikuś w porównaniu z tym, co widzimy na głowach otaczających nas zewsząd jednolicie umaszczonych, jasnych zwierzaków. Są prawie proste (rogi oczywiście, a nie byczki), są długie, są ostre i lirowato zadarte do góry. Istne widły bez kolca w środku. Przewodnicy objaśniają, że jest to pochodzące z miejscowych stepów bydło węgierskie szare. Bardzo stara rasa. W piętnastym, szesnastym i siedemnastym wieku ich mięso niezwykle cenili zwłaszcza węgierscy kupcy, ale można je było kupić również na targach w Wiedniu, Norymberdze czy Augsburgu. Podobno trafiało też na stoły naszych arystokratów. Dzisiaj hoduje się je by dla potomności zachować rasę i cenne geny, dawniej trzymano je  jednak nie tylko dla mięsa, ale też dla mleka i jako zwierzęta pociągowe. Byczki dokazują, turyści pstrykaja fotki, przewodnicy ukradkiem ziewają, czas płynie leniwie.

Młode byczki zabiegły nam drogę.

Z gracją przebiegały przed wiozącym nas wozem.

Przyglądały się nam z dużym zainteresowaniem.

Ale ze względu na ich temperament i rogi podziwialiśmy je z bezpiecznego wozu.

Byczki lubia się bić.
Stado z pasterzem odchodzi, a do nas podjeżdża wóz na drewnianych kołach zaprzężony w dwie pary równie białych i równie rogatych jak poprzednie wołów. Tylko chyba troskę starszych. Takie zaprzęgi były kiedyś bardzo popularne w tych okolicach. Wbrew pozorom przygotowanie wołów do takiej pracy nie było i jest proste. Wymaga cierpliwości, bo trwa nawet rok i wiąże się z nauczeniem zwierzęcia, ni mniej ni więcej, tylko… języka węgierskiego. Dlaczego? Otóż w przypadku wołów nie używa się cugli. Do wołów się mówi. Po prostu. Woła się pierwszego po imieniu i wyjaśnia mu gdzie ma iść. Proste? Proste. Inteligentne zwierzaki. 


Zaprzęg w woły.
Woźnica, którzy przed chwilą wytłumaczył bydlątkom, że teraz mają stać wygląda bardzo atrakcyjnie i od razu widać, że to kowboj z węgierskich stepów. Jego głowę chroni ciemno brązowy, filcowy kapelusz z szerokim, mocno podwiniętym do góry rondem i piórkiem żurawia zawadiacko wetkniętym za okalający nakrycie głowy pasek. Amerykański, kowbojski rattan niech się schowa w ciemnym kącie. Spod ciemnej, odpowiednio podniszczonej i odpowiednio przykurzonej marynary (słowem marynarka w żaden sposób nie da się tego określić) widać czarną koszulę zapinaną na błyszczące, okrągłe guziki. Ciekawe czy to element tutejszego folkloru, czy może jednak współczesny dodatek. Tak czy inaczej pasujący. No i na koniec spodnie. Są wy-ją-tko-we. Na te spodnie wyszła chyba bela materiału. Pytam ile na prawdę? Tylko 6 metrów. Bagatela. „Szwedy” w jakich zadawały szyku dziewczyny w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku były w porównaniu z tym w co ubrany jest nasz woźnica po prostu wąziutkie. No i kolor. Niebieściutki. Do tego czarne buty z cholewami. Bardzo męski strój. 

Węgierski woźnica

Znudzone naszym towarzystwem woły.

Całość niezwykle malownicza.

Tak zwana Węgierska Piątka. Sposób jazdy pokazujący kunszt czikosów.
Wygląda atrakcyjnie, ale czikości w puszcie raczej tak nie jeżdzili.
Miarowy tętent końskich kopyt odrywa nasz wzrok od woźnicy, wołów i zaprzęgu. Z oddali pędzą w naszą stronę czikosi, czyli pasterze na gniadych i skarogniadych koniach. Spod kopyt unoszą się jak mgła tumany kurzu. Wiatr szarpie szerokie nogawki niebieskich spodni. Ale nie tylko ich spodnie są obłędnie szerokie i marszczone. Rękawy skrytych pod czarnymi kamizelkami koszul wyglądają jak wielkie, marszczone spódnice targane teraz podmuchami wiatru.  Ile to materiału pytamy? Półtora metra na te rękawy. Owe spodnie i koszule były kiedyś specjalnie impregnowane tłuszczem. Wszystko po to, by pasterze w deszczu nie przemakali i nie przemarzali. W chłodne dni nosili też ogromne płaszcze z owczych skór. Życie na puszcie nie było łatwe i trzeba było się do niego przystosować.

Zbliżają się czikosi.
Czikosi rozpoczynają pokaz. Konie kładą się na ziemie, panowie depczą po zwierzakach i strzelają z batów. To charakterystyczne elementy pasterskiwgo życia w puszcie. Konie uczono kłaść się wśród traw, by pasterze mogli schować się przed rozbójnikami. Strzały z batów przyzwyczajały zwierzęta do huku pistoletów. Jak już pisaliśmy. Życie na puszcie łatwe nie było.

Czikosi na koniach.

Po chwili koń leżał.

Strzały z bata nie robiły na koniku żadnego wrażenia.

Stój czikosa jest bardzo materiałochłonny.
Drugi przystanek raczki, mangalice i bawoły.

Chwilkę podziwiamy piękno węgierskiego folkloru i po obowiązkowej sesji zdjęciowej, którą panowie odpracowali ze stoickim spokojem, aczkolwiek lekkim znudzeniem widocznym na ich twarzach, wsiadamy na wóz i jedziemy dalej. W pusztę. Po chwili przed nami, z trawiastej nicości wyłaniają się zabudowania gospodarskie. Długie, nawet bardzo długie, niskie, drewniane owczarnie pokryte sięgającymi ziemi, spadzistymi, trzcinowymi dachami. Wyglądają bardzo malowniczo i zupełnie nowo. Węgrzy dbają o swoją hodowlę starych ras zwierząt, o zachowanie lokalnych tradycji, także w budownictwie i oczywiście o dochody płynące z turystyki. W owczarniach – jak wskazuje nazwa - mieszkają owce. Nie byle jakie owce, ale raczki. Tak się nazywa ta prymitywna rasa. Są piękne tuptając z gracją na swoich cienkich nóżkach, z główkami przyozdobionymi prostymi, długimi i jak korkociąg kręconymi rogami. Co ciekawe rogi maja zarówno samce  jak i samice. Zwierzaczki mają czarne lub białe umaszczenie. By się nie krzyżowały, w okresie rozrodu, kolory się rozdziela. Dzisiaj raczki utrzymuje się głównie dla zachowania bazy genów, ale w dawnych czasach te świetnie radzące sobie w trudnych warunkach puszty zwierzęta dawały ludziom mleko, mięso i skóry na płaszcze.

Węgierskie owce raczki mają dużo wdzięku.

I śliczne, skręcone rogi.

W czasie rozrodu białe i czarne owce są rozdzielane.

Kryte trzciną dachy owczarń dotykają ziemi.
W błocku obok zabudowań wyleguje się kilka świnek i bawół. Świnki to mangalice. Ładna nazwa i ładna świnka. Kudłata i tłusta. W błotku świnkowych kudłów wprawdzie nie widać ale zapewniamy, że są. Kiedyś je strzyżono i robiono z ich twardej sierści koce dla wojska. Musiały strasznie drapać biednych wojaków. Są jeszcze w okolicy bawoły, a właściwie w naszym przypadku tylko jeden bawół. Może dobrze, że jeden i że jest dosyć daleko. Bawół jako zwierze nie jest zbyt bezpieczny, lubi się zdenerwować, a wtedy atakuje biegnąc bardzo szybko. Nasz leży w błocie i ma wszystkich w nosie. Skąd się bawoły wzięły na Węgrzech? Podobno przybyły tu w szóstym wieku przed naszą erą z plemieniem Awarów. Dzisiaj już nikt ich nie doi, ale w minionych czasach owszem.

Węgierski bawół 

Kudłate świnki mangalice.

Jeszcze przez chwilkę oglądamy zwierzęta i  podziwiamy krajobraz. Kończy się nasza wycieczka po puszcie. Czas wracać.  

Tak wyglądało życie węgierskich pasterzy utrwalone pędzlem malarza.

Obrazy można obejżeć w Muzeum Pasterstwa w Hortobagy.

Puszta niewiele sie zmieniła.

Zwierzęta i żurawie też się nie zmieniły.

PRZYDATNE INFORMACJE

Stadnina Mata (Matai Menes)

Strona internetowa: www.hortobagy.eu
Tel: +36 70492 7655

Stadnina jest nie tylko miejscem hodowli koni rasy Noniusz i dawnych, węgierskich ras zwierząt gospodarskich, ale jest też i centrum turystycznym organizującym między innymi przejażdżki wozami konnymi po puszcie. 

Godziny rozpoczęcia przejażdżek wozami po puszcie:
     od 1 do 31 marca oraz od 17 do 31 października:
10.0    12.00  14.00
     od 1 kwietnia do 16 października:
10.0        12.00  14.00  16.00

Cena w 2017 roku:    osoba dorasła 2800HUF
                  dzieci w wieku 6-18 lat  1500HUF

Muzeum Pasterstwa w Hortobagy

Email: info@hnp.hu
Tel: +36 52 369 040

Godziny otwarcia Muzeum Pasterstwa:

12-31 marca, listopad         -       10.00 – 16.00
Kwiecień i październik       -       10.00 – 16.00
Maj, czerwiec , wrzesień    -        10.00  - 17.00
Lipiec i sierpień                  -        10.00  - 18.00
Od 1 grudnia do 11 marca NIECZYNNE

Ceny biletów: dorośli  1500HUF
                        uczniowie i emeryci 800HUF
                        bilet familijny 3000HUF

W Hortobagy i okolicy jest wiele wartych obejrzenia atrakcji. Informacji o nich udzielają bardzo mili pracownicy Centrum Turystycznego w Hortobagy.
Tel: +36 52 589 231 lub +36 52 589 000
Email: info@hnp.hu
Strona www : www.hnp.hu


poniedziałek, 16 października 2017

Rozavlea - cerkiew w deszczu


Marmarosz jest jak barwny obraz z lat minionych, jak doskonała kopia naszych wspomnień z dzieciństwa, jak kolorowy album ze starymi zdjęciami. Drewniane zabudowania tonące w zieleni rosochatych drzew owocowych, studnie, z których w każdej chwili można wyciągnąć ceberek krystalicznej wody, mężczyźni z kosami, widłami i drewnianymi grabiami wędrujący drogą do pracy na polach, kobiety w tradycyjnych, marszczonych, sięgających kolan spódniczkach i chusteczkach na głowach wymieniające przy drewnianych płotach najnowsze ploteczki – wiejska sielanka w dwudziestym pierwszym wieku. Jeśli wybieracie się do Rumunii musicie to zobaczyć. Tak kiedyś wyglądał nasz dzisiejszy zurbanizowany, wyasfaltowany i zabetonowany europejski świat. W Marmarosz zobaczycie co bezpowrotnie straciliśmy.

23 sierpnia 2017

Ponury, szary, mokry świat za oknem Fordusia nie jest w stanie popsuć nam radości z przebywania w tym miejscu.  Wiemy na pewno, że odwiedzimy jeszcze raz malowniczą dolinę Izy. Wrócimy, bo w Europie jest już niewiele takich miejsc; miejsc, w których ludzkie wygodnictwo zwane w pewnych kręgach cywilizacją nie wyparło jeszcze uroków prawdziwego życia. Dzisiaj jednak mamy zaledwie kilka godzin, by rzucić okiem na ten region, bo naszym celem jest Siedmiogród. W dodatku leje deszcz.

Marmaroska ozdobna brama
Dolina Izy znana jest nie tylko z urokliwego krajobrazu, nie tylko z pięknie zdobionych drewnianych bram wjazdowych na wiejskie podwórka, nie tylko z szacunku mieszkańców do tradycyjnych strojów, ale  też z drewnianych cerkwi, które od kilku stuleci urozmaicając krajobraz, ułatwiają mieszkańcom kontakt z Bogiem. 

W marmaroskiej Dolinie Izy przywitał nas deszcz
Marmarosz nigdy nie leżał w centrum żadnego kraju. Był to zawsze region skryty na uboczu, w dodatku górzysty, poprzecinany rzekami i trudno dostępny. Nowinki technologiczne i architektoniczne rzadko i z oporami tu docierały, a jeśli już wreszcie dotarły to niezbyt zamożni mieszkańcy na ogół nie byli w stanie ich zastosować w praktyce. Murowane budowle rzadko więc tu powstawały. Budowano jak przed wiekami z drewna, materiału będącego tu pod dostatkiem, a miejscowi cieśle tak dobrze opanowali swoje rzemiosło, że tworzyli w tym materiale (i tworzą do dzisiaj) prawdziwe arcydzieła. Cerkwie też tak budowano, a jako że drewno to materiał łatwopalny, wiele z nich znikało bezpowrotnie w płomieniach. Ostatni niszczycielski najad tatarski przetoczył się przez Marmarosz na początku XVIII wieku, dlatego też większość obecnych, marmaroskich cerkwi to budowle osiemnastowieczne lub młodsze, pieczołowicie odbudowane po zniszczeniach dokonanych przez skośnookich najeźdźców. Kilka starszych pochodzi z siedemnastego wieku. 

Furmanki na marmaroskich drogach to standard
Wolno suniemy drogą wijącą się przez malownicze wsie doliny Izy. Wolno, bo droga jest nie za szeroka, a jadą po niej poza nami zarówno turystyczne autokary jak i lokalne furmanki zaprzężone w gniade, zadbane koniki. Biegają też bardziej lub mniej zaniedbane psy i koty, jeżdżą rowerzystki i rowerzyści. Jedziemy wolno również dlatego, że warte jest kontemplacji to co widzimy po bokach drogi. Na niektóre podwórka wiejskich zagród prowadzą fantastyczne bramy – chluba Marmaroszu eksponowana we wszystkich turystycznych folderach. Jedne są nowe, inne już mocno nadgryzione zębem czasu, ale wiele z nich to prawdziwe arcydzieła ciesielskiej sztuki. Wyrzeźbione, ozdobione, z daszkami nad wjazdem. Są piękne i jest ich sporo, ale po wizycie w Breb ( patrz tekst zatytułowany „Witajcie w krainie dzieciństwa – marmaroski Breb”) już nie robią na nas tak wielkiego wrażenia. No cóż, przyzwyczailiśmy się do tych widoków. Patrzymy jednak z zaciekawieniem na wolno i leniwie płynące życie mieszkających tutaj ludzi. Wygląda sielankowo, chociaż pewnie wcale takie nie jest. Szyby Fordusia zalewa deszcz. Szkoda, ale na pogodę mocnych nie ma.

Na drodze w deszczu
Maramoskie cerkiewki są drewniane, proste i zwyczajne, niezbyt przypominają też przeciętne wyobrażenie o tym jak cerkiew wygląda. Nie ma żadnych kopułowych dachów, nie widać prawosławnych krzyży o ośmiu końcach. Są natomiast wysokie, strzeliste wieże przykryte iglicami, bardzo podobne do tych jakie możemy zobaczyć w niektórych polskich kościołach. To wpływ gotyku – przynajmniej tak twierdzą znawcy tematu. Nie widać w nich natomiast wpływów bizantyjskich tak powszechnych w cerkwiach w innych regionach Europy. Czyni je to oczywiście wyjątkowymi, ale są też dla Rumunów bezcennym przykładem tradycyjnego budownictwa. Prawdopodobnie z tego powodu pod koniec dwudziestego wieku zaczęto takie świątynie stawiać nie tylko w Marmaroszu, ale też również w innych regionach Rumunii. 

Ostatnia wieczerza - wnętrze cerkwi w Rozavlea
Dzisiaj na liście światowego dziedzictwa UNESCO znajdziemy 8 marmaroskich cerkiewek:
- cerkiew pod wezwaniem Wprowadzenia Matki Bożej do Świątyni w Bârsana z 1720 r.
- cerkiew pod wezwaniem św. Mikołaja w Budeşti z 1643 r.,
- cerkiew pod wezwaniem św. Paraskewy w Deseşti z 1770 r.,
- cerkiew Narodzenia Matki Bożej w Leud z 1717r.,
- cerkiew pod wezwaniem Świętych Archaniołów w Plopiş z 1798r.,
- cerkiew pod wezwaniem św. Paraskewy w Poienile Izei z 1604 r.,
- cerkiew pod wezwaniem Świętych Archaniołów w Rogoz z 1663r.,
- cerkiew pod wezwaniem Świętych Archaniołów w Şurdeşti z 1721r.
Obejrzymy je podczas następnej wizyty w Marmarosz. Jednak być tutaj i nie zobaczyć żadnej zupełnie nie uchodzi decydujemy się więc wybrać obiekt mniej znany, przez UNESCO nie uhonorowany, ale równie wiekowy – cerkiew w Rozavlea.

Nowa Cerkiew w Rozavlea
Wjeżdżamy do Rozavlea, wioski podobnej do tych, przez które przed paroma minutami przejechaliśmy. Z ołowianych chmur wiszących nisko nad zmokniętą już solidnie Ziemią leje deszcz rozmiękczający nieutwardzone pobocza drogi. Na błyszczące od wody drzewa i krzewy chlapie miękkie błocko. Na szczęście jest ciepło. Marzymy by przestało siąpić, ale cóż… z cukru nie jesteśmy. Mijamy stojącą po lewej stronie drogi nową, murowaną cerkiew. Większość mieszkańców tych terenów wyznaje prawosławie. Świątynię wybudowano w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, z okazji 600-lecia istnienia wioski. Jest okazała, jasna, rzec by można elegancka. Deszcz troszkę mniej pada więc zatrzymujemy się i robimy zdjęcie. 

Cerkiewka w Rozavlea z 1717 roku
Mieszkańcy chwalą się, że Rozavlea jest jedną z najstarszych osad w tym regionie. Pierwsza, zachowana, pisana wzmianka o tej wsi pochodzi z 1373 roku. Podobno żyją tu do dzisiaj potomkowie starożytnych Wolnych Daków dzielnie, aczkolwiek bez powodzenia, walczących w dawnych wiekach z rzymską dominacją. Czy to prawda, czy nie prawda, dzisiaj nie ma to większego znaczenia… . Chociaż nie. Dla mieszkańców Rozavlei to na pewno ma znaczenie, więc wierzymy.
Za zalaną wodą szybą (deszcz znów się wzmaga), pomiędzy migającymi samochodowymi wycieraczkami pojawia się w oddali wysoka, smukła, drewniana wieża. Dojeżdżamy do starej cerkiewki. 

Element dekoracyjny na bramie wejściowej na cmentarz w Rozavlea
Samochód zatrzymujemy na poboczu, pod murem, tuż przed charakterystyczną dla tego regionu, zdobną rzeźbieniami bramą. Otuleni przeciwdeszczowymi kurtkami, pod którymi skrupulatnie chowamy aparaty fotograficzne, wysiadamy z Fordusia. Przez chwilką podziwiamy kunszt artysty, który stworzył bramę wejściową i wchodzimy.  Jesteśmy na cmentarzu.

Dzwonnica przy cerkwi w Rozavlea
W ukrytej za bramą budce, skryty przed deszczem, siedzi pan bileter, u którego Andrzej płaci za wstęp (4 RON od osoby). Wybrukowaną, błyszczącą, niczym mokre łuski karpia, dróżką przemykamy skuleni w stronę stojącej wśród grobów cerkiewki. Białe nagrobki jaśnieją jak kwiatki w ponurym i szarym deszczowym krajobrazie. Wsparta na ułożonej z płaskich kamieni podmurówce, drewniana dzwonnica kuli się przed deszczem jak zmęczony życiem człowiek.  Zza cmentarnego parkanu wychylają się drewniane zabudowania okolicznych zagród. Wbiegamy pod dach cerkiewnego przedsionka i przed zamkniętymi drzwiami świątyni czekamy na pana biletera, który ma przyjść z kluczami. 

Malowidła w cerkwi w Rozavlea nadgryzł już gdzie niegdzie ząb czasu

Wejście do nawy
Cerkiewka pod wezwaniem Archaniołów Michała i Gabriela, do której zaraz wejdziemy ma już swoje lata. Wybudowano ją w 1717 roku, a więc trzysta lat temu. Długo udało jej się przetrwać dziejowe zawieruchy zważywszy łatwopalny na materiał, z którego jest zrobiona. Nie zawsze jednak cerkiewka stała w miejscu, w którym dzisiaj można ją oglądać. Miejscowa tradycja głosi, że dawniej był tu inny kościółek, ale spalili go podczas najazdu Tatarzy i wtedy na jego miejsce, z jednej z marmaroskich wsi, przeniesiono stojąca tu do dzisiaj świątynię

Narteks w cerkwi w Rozavlea - tu stały kobiety
Cerkiewkę z jodłowego drzewa zbudowali miejscowi cieśle. Ma podwójny, pokryty gontem, łamany dach i wysoką smukła wieżę zakończona iglicą. Czarne już dzisiaj ze starości bale, z których zrobione są ściany połączono na rogach na tak zwany jaskółczy ogon. Czekając na opiekuna cerkiewki zastanawiamy się kim byli i jak żyli ludzie dla których zbudowano tę świątynie. Nasze rozmyślania przerywa pan bileter. Bez słowa wyciąga klucz, otwiera drzwi, wpuszcza nas do środka i obojętny na nasze okrzyki zachwytu siada na stojącym w kącie zydelku.. Będzie pilnował byśmy nic nie zmalowali, nic nie ukradli, nic nie popsuli.

Drzwi łączące narteks i nawę
Cerkiewka jest niewielka, ma zaledwie trzy pomieszczenia. Pierwsze, zaraz za gankiem i drzwiami to tak zwany narteks. Tu tłoczyły się podobno wiejskie gospodynie i ich córki podczas mszy. Tak przeczytaliśmy na ustawionej przed świątynią tablicy informacyjnej. Niewielki metraż i niskie sklepienie powodowały, że latem musiało być tu duszno. W pobliże ołtarza panie wstępu nie miały i prawdę powiedziawszy niewiele w czasie nabożeństwa widziały i słyszały przez lilipucie drzwiczki prowadzące do nawy. Kolejne pomieszczenie to właśnie owa nawa. Tu, przed ołtarzem gromadzili się panowie. A mówią, że „przed Bogiem wszystkie równe”. Trzeciego pomieszczenia nie widać, bo ukryte jest za ikonostasem. Jest tam ołtarz. Andrzej bierze aparat i podchodzi do Carskich Wrót, czyli głównych drzwi w ikonostasie zwanych też Bramą Królewską lub Świętą Bramą. Przez te ozdobne drzwi przechodzić mógł (i może) jedynie pop. Dawno temu przywilej ten przysługiwał też carowi, ale tylko w dniu koronacji. Osoby świeckie, oczywiście tylko płci męskiej, wchodzą za ikonostas drzwiami bocznymi (północnymi lub diakońskimi).

Ikonostas w Rozavlea. W środku Cesarskie Wrota

Wnętrze cerkwi w Rozavlea
Stoimy na środku nawy i zadzieramy głowy. Wszystkie ściany i sufity są pięknie wymalowane. Patrzą na nas zewsząd melancholijne oczy świętych. Ich twarze zdobią długie brody, a głowy okrągłe aureole. Są królowie w koronach oraz panny w długich spódnicach, czerwonych koralach i chusteczkach narzuconych na odziane w białe bluzki ramiona. Z beczkowatego sufitu nawy zerkają małe, skrzydlate aniołki. W ciszy podziwiamy wyczarowane ręką wiejskiego malarza sceny z biblii. Jeszcze dzisiaj emanują żywymi kolorami. Malowidła wykonane są podobno na płótnie, które następnie przyklejono do drewna. Jeśli tak to zupełnie tego nie widać. Wszystkie sceny i portrety na ścianach cerkwi wyczarował swoim pędzlem miejscowy artysta Teodor Hodor. W 1825 roku inny malarz, Ioan Plohod z Drogomiresti namalował ikonostas. 

Cesarskie Wrota w cerkwi w Rozavlea
Jeszcze przez chwilę wpatrujemy się w dzieła wiejskich mistrzów pędzla z zagubionego wśród gór Marmaroszu. Prostata ich dzieł jest jednocześnie ich siłą. Hodor to co prawda nie Michał Anioł, a Plohod nie Rafael Santi, ale wrażenie i siła oddziaływania zupełnie jak w Watykanie. 

Ołtarz za Ikonostasem
Opuszczamy deszczową dzisiaj Rozavleę. Jedziemy do Drogomiresti. Słoneczko nieśmiało przebija się przez chmury.


I jeszcze jedno. Internet aż huczy od informacji na temat ubiegłorocznego, sierpniowego pożaru w Rozavlea, w którym spłonęła stara, osiemnastowieczna, drewniana cerkiew. Owszem spłonęła, drewniana, ale nowsza, zbudowana na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. Są sprostowania tej błędnej informacji, ale jak to sprostowania: krótkie, trudnodostępne i po rumuńsku. Stara cerkiewka ma się na szczęcie dobrze czego dowodem są nasze zdjęcia.